niedziela, 28 października 2012

"Skyfall", czyli Bond na szeroko rozstawionych nogach


Niebo nie spadnie wam na głowę podczas seansu nowej odsłony przygód 007. Nie zmienia to faktu, że Skyfall to niemal perfekcyjne kino akcji, które trzyma mocno w swoim uścisku przez przeszło 140 minut. 

Sam Mendes nie robi rewolucji, ale nie może też być mowy o zjadaniu własnego ogona. Najnowszy Bond jest świeży, mimo że trochę zmęczony. Podstarzały jakoś nie pasuje do Daniela Craiga, który pewnie czuje się w skórze najsłynniejszego agenta MI6. Wiele w tym wszystkim subtelnej autoironii, która na szczęście nie bierze filmu w nawias. Przy całej swej wizualnej wirtuozerii Skyfall jest także fantastycznie obsadzony i zagrany. Javier Bardem ustanawia zupełnie nowy punkt odniesienia w dziedzinie filmowego antagonisty. Dziewczyny Bonda są nie tylko seksownym dodatkiem (fantastyczna Bérénice Marlohe w przejmującym epizodzie). Odmłodzony Q (Ben Whishaw) wręcz zyskuje na uroku, mimo że nie rozdaje już wybuchających długopisów. Zaś dzięki M (Judi Dench) udaje się w film akcji sprawnie wpleść wątek polityczno-społeczny i choć na chwilę zwątpić w rolę szpiegów i wywiadów. Jej i 007 finałowa podróż do przeszłości jest zdecydowanie godna 50 lat serii. James Bond w naprawdę wysokiej formie.

warto

Skyfall, reż. S. Mendes, UK, USA 2012

niedziela, 23 września 2012

"Jesteś Bogiem", czyli nekrofilm


Bywa, że powstają filmy, o których zupełnie nie chce się pisać. Takie, które wzbudzają niesmak. Trzeba się wtedy przełamać i dać wyraz. Twórcy filmowi mają w zanadrzu szereg strategii, dzięki którym udaje im się zakamuflować płytkość swoich dzieł i okryć płaszczem ochronnym przed słowem szczerej krytyki – zgodnie z ludową moralnością „o zmarłych tylko dobrze, albo wcale”. Tak powstał podgatunek tzw. „nekrofilmu”. Sprawa jest brutalna – robimy film w oparciu o losy osoby zmarłej, najlepiej niedawno i tym samym zachwyt krytyki mamy jak w banku. Tatarak, 33 sceny z życia – to już klasyczne przykłady tego nurtu. Niestety Jesteś Bogiem także czerpie z tej niechlubnej tradycji.

Jeśli zastanawiacie się, czy to film dobry, który zasługuje na wszystkie recenzenckie zachwyty, odpowiadam – to nie jest film. Po prostu. To zbiór scen. Pocztówek z epoki. I tak jak na straganie w Zakopanem czy Kołobrzegu bardzo niewiele pocztówek jest ładnych. Większość nijaka i brzydka.

Jesteś Bogiem stoi w sprzeczności z podstawowym ideałem kultury hip-hop – szczerością. Twórcy niby zabezpieczają się, że to historia fabularyzowana, ale upraszczające przekłamania spłycają tę opowieść, pozbawiając jakiejkolwiek dramaturgii. Nie jestem biografem polskiej sceny rapowej, ale lektura wpisu na Wikipedii o Magiku pokazuje bardziej złożony, skomplikowany i po prostu ciekawszy obraz tego człowieka, niż seans Jesteś Bogiem. Zupełnie zmaryginalizowany został udział Magika w projekcie Kaliber 44, z którym wydał dwie płyty, a których nakład liczony był w dziesiątkach tysięcy egzemplarzy, z którym zagrał dziesiątki koncertów, udzielał wywiadów telewizyjnych i z którego odszedł. Polecam wywiad z Abradabem – kolegą Magika z K44, który bez zacietrzewienia i z dystansem tłumaczy specyfikę ich relacji:
Tylko pierwszej płyty Kalibra rozeszło się 80 tys., drugiej kolejne kilkadziesiąt tysięcy. Rozumiem, że Magik miał rodzinę i pewnie miał więcej wydatków niż my, ale żeby aż tak? Niemożliwe. Zupełnie też sobie nie wyobrażam, że on w tamtych czasach, kiedy Kaliber był naprawdę na topie i bez przerwy puszczali nas w radiu, nie mógł kompletnie znaleźć wydawcy. Chłopaki nagrywali po kątach, ale to był raczej efekt ich braku ogarnięcia, a nie faktycznych możliwości. Jestem pewien, że SP Records, które wtedy wydawało nasze płyty, Paktofonikę wydałoby z pocałowaniem ręki.
Autorzy filmu wciskają nam śląską impresję nt. amerykańskiego snu. Naiwną i opartą na stereotypie. Nażelowanych cwaniaczków ze złotymi łańcuchami, piszczących groupiess itp. I co z tego, że aktorzy się starają, nauczyli się rapować, gdy nie mają ról do zagrania. Wszystko jest oczywiste, zakończenie znane od początku, a relacje między postaciami pozbawione głębi i logiki. Filmowy Magik irytuje. Nie wiadomo, dlaczego Magik kocha swoją żonę, która sprawia wrażenie nudnawej zołzy, nie wiadomo dlaczego nagle zaczyna ją zdradzać, nie wiadomo dlaczego ciągle nie ma kasy, dlaczego ciągle pożycza mu ją menadżer Gustaw. Nic nie wiadomo. Zieje pustką, którą ratują jedynie rapowe numery – jedyny element tej produkcji, w którym o coś chodziło. Trudno jest mierzyć się z samobójstwem, ale to filmowe nie prowokuje żadnych pytań. Nie ma żadnych konsekwencji, zaś scena, w której ojciec Magika, całuje go w czoło, po tym jak ten spadł 9 pięter w dół na betonową ulicę pod blokiem to jakiś absurd – bohater nie ma ani jednego zadrapania i można pomyśleć, że po prostu śpi nawalony przed blokiem.

Jeśli chcecie dowiedzieć się czegoś o Magiku i Paktofonice, zapraszam do wikipedii czy na youtube. Jeśli chcecie obejrzeć muzyczny film o zespole, którego lider popełnia samobójstwo wypożyczcie Control Antona Corbijna. Jesteś Bogiem to kolejne filmowe oszustwo spod znaku białoczerwonej flagi. Recenzencki zachwyt jest chyba podstępną próbą ostatecznego zniechęcenia widzów do rodzimych produkcji. Trochę dobrego rapu, solidna scenografia, dobre kostiumy i trzech młodych zdolnych aktorów, z których żaden nie stworzył kreacji nie zmieniają faktu, że to film, który nie stawia przed widzem żadnych pytań, a odtwarza jedynie zakłamaną wizję pewnej prawdy. Zdecydowanie,

oj, lepiej nie

Jesteś Bogiem, reż. L. Dawid, Polska 2012

wtorek, 28 sierpnia 2012

"Mój tydzień z Marilyn", czyli o tym jak otworzyć drzwi za pomocą wytrycha


W otwartych drzwiach rzadko jest coś interesującego. Interesujemy się tym co za zamkniętymi się odbywa. Zamknięte drzwi można otworzyć na wiele sposobów. Banalnie, np. za pomocą klucza. Siłowo, np. łomem. Finezyjnie, np. za pomocą wytrychu. Za wielkimi ciężkimi, mosiężnymi wrotami wyobraźni stoją szeregiem nasze wyobrażenia o historycznych postaciach, ikonach popkultury itp. Na co dzień wystarcza nam świadomość, że tam po prostu są. Przy okazji kaprysu, można spróbować podglądnąć co nieco przez dziurkę od klucza. Raz na jakiś czas przychodzą filmowcy. Stają przed wrotami i mówią: „A teraz patrzcie - ja Wam ukażę!” Ci z kluczami, uchylają przed nami garść oczywistości i banałów, zwykle na tle mdławego landschaftu (patrz seria o JPII). Jeśli interesuje Was jaki obraz wyłania się zza drzwi rozłupanych przez filmowców, którzy używają łomów, czy siekier zawsze możecie obejrzeć Bitwę Warszawską 1920 (bez względu na to w ilu wymiarach będzie to prawdopodobnie jedno z najgorszych doświadczeń filmowych w waszym życiu). Niektórzy filmowcy jednak zdobywają się na wysiłek wyszukania wytrycha. To prawdopodobnie jedyny sposób, by dobrać się do nieoczywistości.

Przeciętne wyobrażenie nt. Marilyn Monroe sprowadza się do białej sukienki, oczywiście podwiewanej od dołu, jednego uczesania i heppi bersdej. Mój tydzień z Marilyn rzuca subtelne wyzwanie jej ikonicznemu wizerunkowi. Sprawna i finezyjnie podana opowieść pokazuje wycinek z kulisów życia filmowej gwiazdy z perspektywy młodego chłopaka, który stawia pierwsze kroki w filmowym biznesie (w oparciu o autobiograficzną książkę Colina Clarka).

Marylin obserwujemy przez pryzmat cienkiej granicy między byciem słodką a byciem suką. Seksapilem a skurwysyństwem. Najpewniej właśnie gdzieś pomiędzy tymi skrajnościami skryty jest geniusz i tajemnica jej sukcesu. Ale to nie tylko rozprawa o źródłach jej fenomenu. To także refleksja na temat aktorstwa w ogóle, przez pryzmat odwiecznego konfliktu między starym (dostojny Kenneth Branagh jako Sir Laurence Olivier) a nowym (wspaniała Michelle Williams jako Marilyn).

Mój tydzień z Marilyn to kino zrobione z dużym wyczuciem i wdziękiem, no i wspaniale zagrane. To nie jest film, który ma pretensje do wybitności. Na całe szczęście nie jest także filmem oczywistym. I dla tej nieoczywistości,

warto

Mój tydzień z Marilyn, reż. S. Curtis, UK, USA 2011

środa, 1 sierpnia 2012

Puknij się pan w łeb, czyli o tym jak Franek się wkurwił

To nie będzie recenzja, ani artykuł. To będzie wpis. Emocjonalny. Franek się wkurwił. Wkurwił na głos.

Uwaga na wstępie - post zawiera sformułowania wulgarne i powszechnie uznawane za obraźliwie. Trudno.
Przy stole siedzą trzy młode osoby: Melania (Magdalena Grąziowska), Przemek (Bartosz Porczyk) i Otto (Ksawery Szlenkier). Ten ostatni ubrany w niemiecki mundur trzyma w ręku... karabin maszynowy, z którego mierzy do Przemka. - Może chciałbyś herbaty, może kawy? A może coś do jedzenia? - Melania nieco uwodzicielsko pyta Ottona, jakby sytuacja była zupełnie zwyczajna. On z trudem, śmiejąc się, wypowiada słowo "kiełbasa" - bo reszta rozmowy toczy się po niemiecku - ale w końcu prosi o piwo. Melania za jego milczącą zgodą idzie do lodówki. Wyciąga z niej puszkę piwa. By ją odebrać, Otto musi odłożyć broń na stół. Piwo z otwieranej puszki tryska jak fontanna, a wtedy zaskoczony Otto dostaje od Melanii w głowę czymś ciężkim... 
Jesteśmy w hali zdjęciowej wytwórni na Chełmskiej w Warszawie, gdzie Juliusz Machulski kręci komedię fantastyczną "AmbaSSada". To ósmy dzień zdjęciowy.
Czy to fragment gimnazjalnej rozprawki? Wycinek z eseju maturalnego? Reportaż do szkolnego radiowęzła? Nie - to fragment "artykułu" uznanego krytyka filmowego Jacka Szczerby. Jeśli tak jak ja nie możecie uwierzyć w to, co czytacie, to trzymajcie się - to jeszcze nie koniec.
Operator Witold Adamek stara się, by podczas tej sceny nie było widać w kadrze marki piwa na puszce, żeby wystrzał piany przy jej otwieraniu był jak największy i żeby cios w głowę Ottona wypadł okazale. Niemiec zwala się po nim z krzesła. Rzecz jasna na podłożony obok materac, którego kamera nie pokazuje. Między kolejnymi dublami trwa wycieranie zamoczonej podłogi, jeden z asystentów suszarką do włosów suszy krzesło...

To się nazywa "magia kina" według Jacka Szczerby - nie pokazują materaca! Rozumiecie już, na czym polega ta sztuczk
Przenosiny w czasie? Czemu nie, przecież już w komedii "Ile waży koń trojański" Machulski udowodnił, że nie ma z tym żadnych problemów.
No pewnie - jak wykurwiście wyszedł Koń trojański wie każdy, który widział tego gniota. Można śmiało stwierdzić, że pan Machulski ma papiery na reżyserowanie filmów o przenosinach w czasie. Podobna dla Ambassady zrezygnował z kręcenia kolejnej części serii Powrotu do przyszłości. Generalnie polscy filmowcy z niczym zdają się nie mieć żadnych problemów.
Mnie na planie "AmbaSSady" najbardziej urzekło jednak filmowe mieszkanie: zupełnie jak prawdziwe, tyle że bez sufitu. Duże i wygodne - łazienka z kuwetą dla kota, sypialnia z szerokim łóżkiem, salon z plazmowym telewizorem, gabinet z wygodnym biurkiem i półkami na książki (książek w ogóle jest tu pełno). Podziwiałem ubrania i kije golfowe w garderobie, a na tzw. zapleczu kilka zapasowych sztuk munduru Ottona, do wymiany, gdy komplet używany do zdjęć będzie już mokry od piwa.
Każdy z pewnością widział kiedyś film, w którym bohater zagląda do lodówki, co kamera filmuje tak, jakby sama była w tej lodówce. Trik polega oczywiście na tym, że lodówka nie ma tylnej ścianki. Taka lodówka była też w studiu na Chełmskiej - nie mogłem się oprzeć, żeby do niej nie zajrzeć. Piwa w niej nie znalazłem. A może z przejęcia go nie zauważyłem?
Panie Jacku, kino od zawsze korzysta z przestrzeni studyjnych. To żadna nowość, nie ma się, czym podniecać, do chuja! Można wejść do lodówki, choćby od tyłu i trochę ochłonąć, co sugeruję, gdyż panie Jacku, tak kadzić po prostu nie wypada. Jeśli zastanawiacie się skąd się ta bezrefleksyjna, dyletancka egzaltacja bierze? Służę pomocą. W jednym z filmików, o tym właśnie, ok 1m40s:
http://wyborcza.pl/12,82983,12201060,Winda_wehikulem_czasu__niemiecki_oficer_kontra_piekna.html 
nietrudno dostrzec gdzie, oprócz studia na Chełmskiej kręcone są zdjęcia do filmu Machulskiego. Tuż za rogiem, wręcz na przeciwko - w siedzibie koncernu Agora przy ulicy Czerskiej. Koincydencja? Franek nie wierzy w takie przypadki. Agora, to koncern medialny, wydawca Gazety Wyborczej, w której zatrudniony jest rzeczony pan Szczerba. Czy kogoś zdziwi, gdy oficjalnie okaże się, że Agora jest jednym z producentów filmów Machulskiego? Mnie na pewno nie. Dlatego, by zachować twarz warto od razu na wstępie zaznaczyć, że to co spłodził pan Szczerba to nic innego jak artykuł sponsorowany. Tak to działa, w naszym filmowym świecie wzajemnej adoracji, w którym krytycy filmowi to banda przygłupich lizusów, kompletnie odciętych od rzeczywistości, dla których wyjście do kina to darmowy bankiet ze znajomymi.

Ciekaw jestem, czy te wszystkie gnioty, które tak wielkodusznie "gwiazdkują" podobałyby im się tak samo, gdyby przyszło im płacić prawie trzy dychy za bilet, jak normalnemu człowiekowi?

Artykuł Szcerby jest ohydny na wielu poziomach i wkurwił mnie strasznie, wręcz rozsierdził. Rozumiem, że są ludzie, którzy uznają Seksmisję za komedię wszechczasów, ale to było w 1983 roku, do kurwy nędzy! Panie Szczerba rypnij się pan w łeb, bo po Kołysance naprawdę nikt nie czeka na kolejny film Machulskiego. Wybitność, to nie jest tytuł, który otrzymuje się dożywotnio i z automatu. Jesteś tak dobry jak Twój ostatni film, czyli w przypadku Machulskiego - jesteś chujowy! I to podwójnie. A jak ktoś nie wierzy, to niech sobie zobaczy Konia trojańskiego i Kołysankę - życzę powodzenia.

Nie wiem, na czym jeszcze polega symbioza polskich krytyków z filmowcami, ale naprawdę to wzajemne gmeranie się po jajcach przyprawia mnie o mdłości. Filmy w Polsce są dotowane z haraczu pobieranego od wszystkich dostawców mediów: nadawcy telewizyjni, platformy cyfrowe, kina, dystrybutorzy. Rocznie zbiera się tego przeszło 100 milionów złotych, które wypierdalane są w błoto na przeszło trzydzieści produktów filmopodobnych, których powstanie możliwe jest dzięki lizusom pokroju Szczerby i leniom odcinającym kupony jak Machulski. Polski producent, żerując na dotacjach, jeśli w ogóle, to ponosi minimalne ryzyko finansowe. Frekwencja na polskich filmach artystycznych jest generalnie żałosna. Widzowie polskich komedii w dużej mierze mają problemy z równoczesnym czytaniem napisów, wpierdalaniem popcornu i żłopaniem piwska. A wszystkim od początku zarządza jedna baba - polska Amelia, czyli Agnieszka Odorowicz:


Z ręką na sercu przypomnijcie sobie ostatni polski film, który Was wzruszył, rozśmieszył, nauczył czegoś nowego, odkrył nieznany zakątek świata, emocji. Zrobił z Wami coś, co tylko sztuka zrobić z człowiekiem potrafi i na trwałe zapisał się w Waszej pamięci. Można wpisywać śmiało w komentarzach. Ciekawe ile się tego uzbiera. Może jest rzeczywiście tak wspaniale, jak chcieliby nam wmówić nasi krytycy.

Mnie wydaje się jednak, że polskie kino jest równie puste jak spojrzenie pani z powyższego zdjęcia. Wiem, że nie jest to argument merytoryczny. Wiem, że chaotycznie generalizuję, ale to nie jest kwestia gustu. To po prostu kwestia smaku.

Tyle.


Artykuł sponsorowany z planu Ambassady możecie przeczytać tutaj.


niedziela, 29 lipca 2012

"Mroczny Rycerz Powstaje", czyli jak epicko skonkludować


Upały i filmy o superbohaterach idą z sobą w parze. Zwłaszcza w wydaniu klimatyzowanych multipleksów. Najnowszy – ostatni w wydaniu Christophera Nolana Batman rozczarowuje, ale nie znaczy to wcale, że jest złą opcją na schronienie się przed gorącem.

Trylogia zatacza koło i wraca do punktu wyjścia, czyli poziomu z 2005roku, czyli Batman - Początek. To solidne kino rozrywkowe, które nie ma wiele wspólnego z artyzmem i epickością drugiej części. Mroczny Rycerz pozostaje jedynym filmem o superbohaterze, w którym ani przez moment nie wątpiłem, że Gotham City można wskazać bez problemu na mapie świata, i który urealniając komiksową postać stworzył zupełnie nowy poziom metafory. Finałowy odcinek trylogii o Batmanie w tym kontekście rozczarowuje, bo wraca do swoich komiksowych korzeni i nie spełnia swojej głównej marketingowej zapowiedzi – nie jest konkluzją, a i z epickością radzi sobie średnio.

Jeśli oczekujecie rozwiązań ostatecznych – zawiedziecie się. Po raz kolejny okazuje się, że superbohatera zlikwidować nie jest łatwo, zwłaszcza jeśli przynosi dochody. Mroczny Rycerz Powstaje to kino rozrywkowe i jeśli w tym dokładnie miejscu ulokujecie swoje oczekiwania nie rozczarujecie się.

można

poniedziałek, 9 lipca 2012

"Hotel Marigold", czyli o tym, że nigdy nie jest za późno na happy-end


Brytyjczycy mają patent na komedię. Umieją pleść wielowątkowe opowieści. Budować wyraziste postaci, których losy tworzą razem barwny kolaż. Nie inaczej jest w przypadku Hotelu Marigold, z tą różnicą, że grupa bohaterów jest w zaawansowanym wieku. Dawno w jednym filmie nie oglądałem tylu utalentowanych... staruszków zdaje się być tutaj nie na miejscu. Całość to zbiór przypowieści o ludziach, z których każdy na swój sposób odkrywa, że na szczęście nigdy nie jest zbyt późno. A odkrycia tego dokonują z dala od domu, na skraju brytyjskiego imperium - w Indiach, z sobie właściwym zdystansowanym, brytyjskim humorem.

Twórcy momentami szarżują, kiedy to nad całością górę bierze bollywoodzki melodramatyzm, ale nie zmienia to faktu, że Hotel Marigold to produkcja udana, ciepła i wzruszająca, i nie ma znaczenia, że przy chłodnej analizie wychodzą niedostatki narracyjne czy psychologiczne uproszczenia. Oglądanie bandy zdolnych brytyjskich emerytów dostarcza solidną dawkę katartycznej rozrywki.

Sprawnie zrealizowane, proste, ciepłe i mądre kino o sprawdzonych życiowych prawdach. Na końcu wszystko będzie w porządku. Jeśli nie jest w porządku to znaczy, że to jeszcze nie koniec.

warto
Hotel Marigold, reż. J. Madden, UK 2011

piątek, 6 lipca 2012

"Niesamowity Spider-Man", czyli o tym ile razy można rozpoczynać


Sequel, prequel, remake, z rzadka adaptacja. Tak wygląda krajobraz holywoodzkich blockbusterów z budżetem <200mln $. Niesamowitego Spider-Mana nie łatwo sklasyfikować. To po prostu jeszcze raz to samo, tyle że od początku i nie ma sensu zagłębiać się w logikę, dopóki mechanizm działa. Czy ktoś z Was zastanawia się, dlaczego w McDonald'sie nie podają jagnięciny w truflach? No właśnie. Do McDonalda nie chodzimy po to, żeby narzekać że mają tylko frytki i hamburgery.

Jeśli się rozumiemy, to przejdę od razu do konkretów. Warto zobaczyć Niesamowitego Spider-Mana, bo to jeszcze raz to samo, ale od początku. W filmach o superbohaterach początki są najfajniejsze. Zwyczajne przeobraża się w niesamowite. Peter Parker staje się człowiekiem pająkiem, uczy nowych mocy bawiąc się przy tym jak nastolatek, a my bez względu na wiek, bawimy się razem z nim. Nowy Spider-Man – Andrew Garfield, jest może trochę chuderlawy, ale na pewno bardzo sympatyczny i jego olbrzymia frajda z noszenia pajęczego kostiumu udziela się. Iskrzy między nim a jego ekranową ukochaną (Emma Stone) aż miło. Fruwa po Nowym Jorku w prawdziwym 3D, i to też robi wrażenie. Potrójne. Brakuje trochę przerażającego nemezis. Rhys Ifans jako szalony naukowiec/wielka jaszczurka nie ma charyzmy Willema Defoe. Po reżyserze Marcu Webbie (500 dni miłości) też pewnie można się było trochę więcej spodziewać. Nie zmienia to faktu, że Niesamowity Spider-Man, stanowi sam w sobie doskonały pretekst, by spędzić prawie trzy godziny (136 min + blok reklamowy) w klimatyzowanej sali multipleksu. Na pewno bardziej ekologiczny niż siedzieć w samochodzie na biegu jałowym, jeśli samochód posiadamy, a tenże klimę.

A na tych, którzy wysiedzą chwilę na napisach końcowych czeka niespodzianka, w postaci ukrytej sceny, która... Tak właśnie – zapowiada kolejną część przygód Spider-Mana, czyli sequel remake'u nowej serii, albo jakoś tak i wtedy pewnie okaże się ile nowa odsłona Spider-Mana tak naprawdę jest warta. Tymczasem nowy stary początek jest zupełnie niezły.

można

środa, 4 lipca 2012

"Cosmopolis", czyli o finansiście co chciał się ostrzyc


Franek nie czytał powieści Dona DeLillo. Franek nie czytał wielu książek. Z tych, które przeczytał, większość nie doczekała się swoich ekranizacji. To chyba właściwa proporcja. Film nie powstał przecież jako medium do ekranizowania książek. Film ma swoje opowieści, a książka swoje. By te światy miały się przenikać, winien zaistnieć słuszny powód. Skoro wszystko powiedziano już w książce, po co robić kiepski film na jej podstawie?

Franek nie czytał powieści DonaDeLillo, dlatego nie może się odnieść, czy jest ona dziełem udanym, czy nie. Z pewnością autor legitymuje się pewną renomą, jak zresztą autor ekranizacji – David Cronenberg. Po seansie Cosmopolis zdaje się jednak, że renoma Davida Cronenberga dawno już go przegoniła i zostawiła daleko w tyle (w raczej nieciekawym miejscu). Franek nie ma pojęcia, czym w zamierzeniu miało być  Cosmopolis. To, co zobaczył na ekranie przypominało efekciarski teatr telewizji z przeceny, czy innej wyprzedaży. Robert Pattinson jedzie limuzyną przez jakieś miasto. To rekin finansjery, ale równie dobrze mógłby być wampirem tejże, bo jego twarz przedstawia identyczną paletę emocji, co w niesławnej słynnej sadze młodzieżowej o wampirach: Twilight. Pattinson jedzie się ostrzyc, a co chwilę dosiadają się do jego limuzyny kolejne postaci. Wszystkie dziwne, z jakiegoś podejrzanego, zmyślonego świata o bardzo specyficznej estetyce. Z każdą kolejną Pattinson prowadzi nudziarskie gadki z pogranicza światowej ekonomii, rynków walutowych, technologii, seksu, filozofii, sensu życia, wszystko na tle otwierającego cytatu ze Zbigniewa Herberta. Dziwny styl opowiadania kamerą Cronenberga od pierwszych kadrów irytuje. Wkurza syntetyczny świat. Irytują grubą nicią szyte meta-parabole do kondycji globalnego świata. Pattinnson jest pozbawiony charyzmy w groteskowym wymiarze, co znacząco utrudnia wejście w role pozostałym postaciom. Wszyscy aktorzy zagrywają się na całego, próbują grać dziwnie, znacząco, a wychodzi im głupio i manierycznie. Widać, że zostali całkiem osamotnieni przez reżysera.

Franek siedział, oglądał, minuty dłużyły się niemiłosiernie. Na koniec odetchnął z ulgą, że to koniec.  Cosmopolis Cronenberga, to jego zdaniem filmowa pomyłka. Jeszcze nie wie, czy sięgnie po powieść, choć jest w stanie sobie wyobrazić, że między wierszami pojawią się sensy, których między klatkami zabrakło. Nie wszystko da się zekranizować.

Franek napisał tę krótką recenzję w trzeciej osobie, jako urozmaicenie, wobec tematu filmowego, do którego serca nie miał, i który serca jego nie poruszył. Tym, którzy chcą się zapoznać z twórczością DeLillo, a z jakiegoś powodu nie mogą jej przeczytać, Franek poleca audiobooki.

oj, lepiej nie

Cosmopolis, reż. D. Cronenberg, Francja, Kanada, Portugalia, Włochy 2012

środa, 27 czerwca 2012

"Szepty", czyli wiktoriańskie ghostbusters


Szepty, brytyjski horror psychologiczny, wciąż w niewielkiej liczbie kopii nawiedzają kina. To nie tylko przykład tzw. polskiej szkoły kreatywnego tłumaczenia tytułów (ang. The Awekening, czyli przebudzenie), ale także dobry przykład na to, jak trudno zrobić bezbłędne kino gatunkowe.

Szepty mają twarz Rebecci Hall, która w pastelowych barwach prezentuje się intrygująco i atrakcyjnie. Otwierająca scena, zaskakująca dla tych, którzy nie zapoznawali się przed seansem z materiałami prasowymi, jest tak samo intrygująca (zaskakująca przewrotka), co atrakcyjna – rzeczona Rebecca Hall – wcielająca się w postać Florence, kobiety błyskotliwie demaskującej wszelkie przejawy rzekomego działania sił nadprzyrodzonych. Jak wiadomo, duchy nie istnieją. Istnieje rozum oraz wiedza, co Florence udowadnia w swojej bestsellerowej książce, w której bez cienia wątpliwości rozprawia się z wszelkiej maści oszustwami związanymi z duchami.

Wtem pojawia się przystojny, tajemniczy nauczyciel z tajemniczej szkoły, w której giną mali chłopcy. Giną ze względu na duchy, ale duchów nie ma, co Florence zamierza udowodnić. Trafiamy do wiktoriańskiej posiadłości, w której mieści się szkoła z internatem. Już pierwszej nocy za pomocą swego demaskatorskiego sprzętu udaje się naszej bohaterce udowodnić, że duchów nie ma, a tajemnicza śmierć chłopca nie była sprawką żadnej mary, a ludzkiej nikczemności. 30 minut filmu za nami. Florence odwaliła swoją robotę. Może wracać do domu... Ale nie wraca. Nie wiadomo dlaczego. Florence też nie wie. Aż tu nagle objawia nam się prawdziwa motywacja bohaterki – jej krucjata przeciw wszelkiej maści ducho-szarlatano-uzurpatorom związana jest z tym, że tak naprawdę ona chce ponad wszelką miarę w zjawiska nadprzyrodzone uwierzyć! Jej racjonalizm to poza. Florence pragnie uwierzyć w duchy, bo czuje, że tylko tak upora się ze świadomą traumą z przeszłości - jej ukochany zginął na wojnie – i traumą podświadomą, z której jeszcze nie zdaje sobie sprawy. Zda zaś, jak tylko uwierzy w duchy. Więc musi uwierzyć w duchy, żeby poradzić sobie z najgłębszą i najczarniejszą warstwą swojej podświadomości. Florence po prostu musi zostać. W przeciwnym razie film by się skończył. Film się nie kończy. Rozpoczyna się w zasadzie zupełnie nowa historia, pt. „uwierz w ducha” wbrew zarysowanemu początkowo portretowi psychologicznemu bohaterki. Stopniowo, wraz z rozwojem kolejnych wątków, opowieść rozwarstwia się coraz bardziej, na luźno z sobą związane mikro historyjki. Nie wiadomo zupełnie dokąd prowadzi, a gdy już dochodzi do finału jesteśmy kompletnie zagubieni. Sekwencje horrorowe są nastrojowe i przede wszystkim skuteczne – straszą, jednak fabularno-psychologiczny pretekst jest poprowadzony nieudolnie i zawodzi na całej linii.

Szepty przypominają niekochanego kuzyna chłopca z Szóstego Zmysłu i ubogą krewną Nicole Kidman z Innych. To rozczarowanie, którego nie rozgrzesza fakt, że kilkukrotnie Frankowy tyłek uniósł się z fotela w bezwarunkowym odruchu. Tylko dla osób ponad miarę spragnionych horroru. W przeciwnym razie,

oj, lepiej nie

Szepty, reż. N. Murphy, Anglia 2011

niedziela, 24 czerwca 2012

"Ścigana" vs. "Safe House", czyli jak dostać lanie od kobiety kontra showdown jak się patrzy





Kino akcji rządzi się swoimi prawami, tj. zwykle podporządkowane jest akcji. Bywa, że wyłącznie i nie ma w tym niczego złego. To, kino w którym dostajesz to, czego oczekujesz. Chyba, że nie dostajesz. W takim przypadku mowa o nieudanym kinie gatunku. Pojedynek w obrębie tej recenzji dotyczy dwóch szalenie podobnych filmów, z których jeden jest próbą odświeżenia formatu, drugi zaś zrealizowany został zgodnie z wszelkimi prawidłami rzemiosła.

Na początek świeżość. Ścigana rozpoczyna się niepozornie, ale to tylko cisza przed burzą. Znienacka następuje seria ciosów. Ekranowe uderzenia mają w sobie niespotykaną prawdę. Bolą, za każdym razem, a wyprowadza je Mallory - tajna agentka rządowa, która stała się niewygodnym elementem w wewnątrzagencyjnej intrydze i teraz jej pracodawcy chcą ją zlikwidować.
Reżyser Steven Sodebergh, który balansuje ostatnio pomiędzy eksperymentem a zagubieniem, obsadził w roli Mallory czynną zawodniczkę muai thai i gwiazdę MMA – Ginę Carano. Mallory nie stosuje chwytów rodem z Aniołków Charliego, ani nie nosi obcisłego kombinezonu Lary Croft. Ma za to w swoim repertuarze całą gamę duszeń, trzymań, dźwigni, kopnięć, podcięć. Mallory łamie kości. I robi to w sposób wiarygodny i prawdziwy. Choreografie walk są tak zrealizowane, że wreszcie “kobieta mnie bije” nabiera sensu. Bije i to jak! Ze specyficznym wdziękiem, wbrew powszechnemu modelowi przedstawiania w filmie walecznych kobiet. Sodebergh bawi się gatunkiem i tworzy specyficzne poczucie prawdy. Nie idzie na uproszczenia w stylu “zabili go i uciekł”. Mallory jest świetna w tym, co robi, ale nie jest superbohaterką. Wyplątuje się z tarapatów nie dzięki umownym super mocom, tylko wytrenowaniu i umiejętnościom. Na Mallory czyha cała plejada męskich gwiazd w świetnych epizodach: Antonio Banderas, Michael Douglas, Ewan McGregor, czy Michael Fassbender, z których większość chce ją zabić. Miło się patrzy jak Mallory ze swoim topornym wdziękiem kopie im tyłki.

W odróżnieniu od Ściganej, w Safe House nie ma miejsca na eksperymenty. Pewnie w dużej mierze dlatego, że kosztował cztery razy więcej. Intryga jest podobna, z tą różnicą, że bohaterów jest dwóch, żółtodziób z CIA - Ryan Reynolds - i stary wyga, eks-agent - Denzel Washington. I podobnie obydwaj stają się pionkami w skomplikowanej wewnętrznej grze pomiędzy szpiegami CIA. Może trochę się zagalopowałem. Intryga nie jest wybitnie skomplikowana sama w sobie, ale na tyle, by dać pretekst do niekończących się scen akcji, i jako taka spełnia swoją rolę fachowo. A akcji mamy tutaj co niemiara. Kilometrowe pościgi, strzelaniny na stadionach, tłumy statystów i znowu biegną, i strzelają, i biją się. Wszystko zrealizowane doskonale, ale dużo tego. 5-10 minut mniej z czystej akcji, nie zrobiłoby filmowi źle. Śmiało, przy kolejnym pościgu można sobie zrobić herbaty. Czasami rozmach działa na napięcie gorzej niż kameralna duchota. Ale mimo tego Safe House dostarcza bardzo solidnej rozrywki, no i ma jeden niezaprzeczalny atut - Denzela Washingtona, czyli najbardziej rzewnego z żelaznych twardzieli, który kradnie cały film, bezwzględnie wykorzystując swoją monstrualną charyzmę.

Obydwa filmy powinny spełnić swoje zadanie i dostarczyć porcję solidnej filmowej rozrywki. Każde na swój, nieco inny sposób. Safe House nasyci rządnych emocji trochę bardziej w stylu McDonald’sa, a Ścigana jest jak ta nowa knajpka całkiem niedaleko, w której jeszcze nie byłeś. Smacznego!

Ścigana, reż. S. Sodebergh, USA, Irlandia 2011

można

Safe House, reż. D. Espinosa, USA, RPA 2012

można

wtorek, 19 czerwca 2012

“Łowcy Głów”, czyli z głową

Z rzadka czytam kryminały, ot tak. Bez powodu, i bez uprzedzeń. Czytałem „Millenium” Stiega Larssona, i to jest mój punkt odniesienia, gdy słyszę hasło „kryminał skandynawski”. Zachęcające odniesienie. Jo Nesbo nie czytałem, ale reputację autor ma zacną. Skandynawowie swoje kryminały ekranizować potrafią. Na ulotkach promocyjnych zachwyty, zwiastun wygląda apetycznie. Na papierze „Łowcy Głów” przedstawiają się z imponującą wręcz reputacją. A podobno reputacja jest w życiu najważniejsza…

Łowcy Głów” to interesujący przypadek. Z łatwością mogę sobie wyobrazić, że ten film wciąga od pierwszej do ostatniej sceny i trzyma w
kleszczach napięcia mocno. Tylko, że film, który obejrzałem był jak przejażdżka rollercoasterem bez zapiętych pasów. Po wypadnięciu z wagonika przy okazji pierwszego zakrętu kończy się cała zabawa. Wagoniki jadą sobie dalej. Wirują w beczkach, świdrach i innych wygibasach, ale już bez nas.

Łowcy Głów” mają misterną intrygę, w której wszystko się zgadza. Ale tylko teoretycznie. W praktyce opowieść szybko wyprowadza z przeświadczenia o swojej wewnętrznej logice, a ton przejmuje niezrozumiała melodramatyczna pretensja. We wstępie dowiadujemy się, że włamanie w celu skradzenia dzieła sztuki (tym hobbystycznie zajmuje się główny bohater) winno trwać nie dłużej niż 10 minut. Chwilę później obserwujemy bohatera, który w trakcie włamania, z tykającym zegarem w tle, w pełni napięcia, już z drogocennym obrazem … zamiera przed oknem. Ściąga maskę i wpatruje się maślanym wzrokiem w bawiące się beztrosko, na norweskim chodniku, dzieci. Wpatruje się i rozmyśla, bo wcześniej pokłócił się z żoną, którą kocha, ale i zdradza, no i nie czuje się gotów, by mieć z nią dzieci. I stoi i patrzy. I stoi i patrzy. I wreszcie powraca do pomysłu wyjściowego – uciekać z miejsca przestępstwa, ale nie… Te dzieciaczki, tak się bawią, a w tle taka rzewna muzyka. Wyciąga telefon z kieszeni. Nabiera numer do… żony. Do żony, bo ckliwością nagłą obezwładniony musi się z nią skontaktować. Oczekuje na połączenie, aż tu nagle… Telefon żony dzwoni w pokoju obok! Co za zbieg okoliczności! Czy to możliwe, że żona głównego bohatera zdradza go z mężczyzną, którego ten właśnie okrada? Takie rzeczy tylko w Norwegii, i tylko dla widzów o stalowych nerwach i wyrozumiałości z kauczuku. Takie sceny skutecznie rozrywają na strzępy misternie obmyśloną intrygę i skutecznie odbierają jej wiarygodność. Do tego zamiast robić skandynawskie kino, autorzy próbują udawać Hollywood. Norweski rolnik, który stoi na ganku z dubeltówką pod pachą. Teksańska estetyka, której kwintesencją jest absurdalna postać czarnego charakteru (Nikolaj Coster-Waldau, jako eks-komandos) dodaje całości nieznośnego posmaku. Nie wiadomo czy śmiać się, drzeć szaty, czy po prostu wyjść z kina.

Na tych, którzy dotrwają do końca, czeka wątpliwa nagroda w postaci refleksji, że najważniejsza jest reputacja, a brak potomstwa stoi na drodze do szczęścia, nawet kochającej się pary. No i zawsze można sobie wyobrazić, że na papierze, tj. jako scenariusz film ten zapowiadać mógł się naprawdę nieźle, ale kilka kompletnie nietrafionych decyzji obsadowych, bezsensowne podkręcenie drewnianego melodramatyzmu sprawiło, że „Łowcy Głów” z siodła wysadzają przy pierwszym zwrocie akcji.

oj, lepiej nie

Łowcy Głów, reż. M. Tyldum, Norwegia, Dania, Rosja, W. Brytania, 2011

piątek, 15 czerwca 2012

"Mroczne Cienie", czyli o wampira tępych kłach


Jak udowadnia popkultura nie wszystkie wampiry muszą mieć kły, ale jeśli już mają niech będą przynajmniej ostre. Wampiry niezmiennie są na fali. Wiadomo, "what is dead may never die", ale ryzyko jest coraz poważniejsze, że kiepska opowieść wampirza może spowodować nudę nieśmiertelną.

Mroczne Cienie to odgrzany pomysł serialowy sprzed ponad czterdziestu lat. Czy skutecznie nie wiem, bo nie było mnie jeszcze wtedy na świecie. Za patelnię chwycił Tim Burton, a smaży się Johnny Deep w doborowym towarzystwie. Wszyscy znają się świetnie i można wyczuć, że przy smażeniu bawili się przednio. Nie przekłada się to jednak na jakość dania. 

Legendarna już wyobraźnia wizualna Burtona wypada jakoś blado i mało spektakularnie, mimo momentami bizantyjskiego przepychu. Historia jest głupawo poplątana, rozczarowująco błaha i opowiedziana topornie. Ratuje ją dosłownie kilka momentów, w których obserwujemy starcie XVIII wiecznego wampira z realiami lat '70. Ale to głównie żarty lingwistyczne, które nie są w stanie ponieść całości. A w tym całym misz-maszu nie wiadomo nawet ostatecznie za kim trzymać kciuki.

Mroczne Cienie, czyli rodzinna saga o rybnym imperium wskrzeszonym przez wampira o niespecjalnie ostrych kłach, z rozrywką mają tyle wspólnego co tuńczyk w puszce z rybą...

oj, lepiej nie

Mroczne Cienie, reż. T. Burton, USA 2012