środa, 27 czerwca 2012

"Szepty", czyli wiktoriańskie ghostbusters


Szepty, brytyjski horror psychologiczny, wciąż w niewielkiej liczbie kopii nawiedzają kina. To nie tylko przykład tzw. polskiej szkoły kreatywnego tłumaczenia tytułów (ang. The Awekening, czyli przebudzenie), ale także dobry przykład na to, jak trudno zrobić bezbłędne kino gatunkowe.

Szepty mają twarz Rebecci Hall, która w pastelowych barwach prezentuje się intrygująco i atrakcyjnie. Otwierająca scena, zaskakująca dla tych, którzy nie zapoznawali się przed seansem z materiałami prasowymi, jest tak samo intrygująca (zaskakująca przewrotka), co atrakcyjna – rzeczona Rebecca Hall – wcielająca się w postać Florence, kobiety błyskotliwie demaskującej wszelkie przejawy rzekomego działania sił nadprzyrodzonych. Jak wiadomo, duchy nie istnieją. Istnieje rozum oraz wiedza, co Florence udowadnia w swojej bestsellerowej książce, w której bez cienia wątpliwości rozprawia się z wszelkiej maści oszustwami związanymi z duchami.

Wtem pojawia się przystojny, tajemniczy nauczyciel z tajemniczej szkoły, w której giną mali chłopcy. Giną ze względu na duchy, ale duchów nie ma, co Florence zamierza udowodnić. Trafiamy do wiktoriańskiej posiadłości, w której mieści się szkoła z internatem. Już pierwszej nocy za pomocą swego demaskatorskiego sprzętu udaje się naszej bohaterce udowodnić, że duchów nie ma, a tajemnicza śmierć chłopca nie była sprawką żadnej mary, a ludzkiej nikczemności. 30 minut filmu za nami. Florence odwaliła swoją robotę. Może wracać do domu... Ale nie wraca. Nie wiadomo dlaczego. Florence też nie wie. Aż tu nagle objawia nam się prawdziwa motywacja bohaterki – jej krucjata przeciw wszelkiej maści ducho-szarlatano-uzurpatorom związana jest z tym, że tak naprawdę ona chce ponad wszelką miarę w zjawiska nadprzyrodzone uwierzyć! Jej racjonalizm to poza. Florence pragnie uwierzyć w duchy, bo czuje, że tylko tak upora się ze świadomą traumą z przeszłości - jej ukochany zginął na wojnie – i traumą podświadomą, z której jeszcze nie zdaje sobie sprawy. Zda zaś, jak tylko uwierzy w duchy. Więc musi uwierzyć w duchy, żeby poradzić sobie z najgłębszą i najczarniejszą warstwą swojej podświadomości. Florence po prostu musi zostać. W przeciwnym razie film by się skończył. Film się nie kończy. Rozpoczyna się w zasadzie zupełnie nowa historia, pt. „uwierz w ducha” wbrew zarysowanemu początkowo portretowi psychologicznemu bohaterki. Stopniowo, wraz z rozwojem kolejnych wątków, opowieść rozwarstwia się coraz bardziej, na luźno z sobą związane mikro historyjki. Nie wiadomo zupełnie dokąd prowadzi, a gdy już dochodzi do finału jesteśmy kompletnie zagubieni. Sekwencje horrorowe są nastrojowe i przede wszystkim skuteczne – straszą, jednak fabularno-psychologiczny pretekst jest poprowadzony nieudolnie i zawodzi na całej linii.

Szepty przypominają niekochanego kuzyna chłopca z Szóstego Zmysłu i ubogą krewną Nicole Kidman z Innych. To rozczarowanie, którego nie rozgrzesza fakt, że kilkukrotnie Frankowy tyłek uniósł się z fotela w bezwarunkowym odruchu. Tylko dla osób ponad miarę spragnionych horroru. W przeciwnym razie,

oj, lepiej nie

Szepty, reż. N. Murphy, Anglia 2011

niedziela, 24 czerwca 2012

"Ścigana" vs. "Safe House", czyli jak dostać lanie od kobiety kontra showdown jak się patrzy





Kino akcji rządzi się swoimi prawami, tj. zwykle podporządkowane jest akcji. Bywa, że wyłącznie i nie ma w tym niczego złego. To, kino w którym dostajesz to, czego oczekujesz. Chyba, że nie dostajesz. W takim przypadku mowa o nieudanym kinie gatunku. Pojedynek w obrębie tej recenzji dotyczy dwóch szalenie podobnych filmów, z których jeden jest próbą odświeżenia formatu, drugi zaś zrealizowany został zgodnie z wszelkimi prawidłami rzemiosła.

Na początek świeżość. Ścigana rozpoczyna się niepozornie, ale to tylko cisza przed burzą. Znienacka następuje seria ciosów. Ekranowe uderzenia mają w sobie niespotykaną prawdę. Bolą, za każdym razem, a wyprowadza je Mallory - tajna agentka rządowa, która stała się niewygodnym elementem w wewnątrzagencyjnej intrydze i teraz jej pracodawcy chcą ją zlikwidować.
Reżyser Steven Sodebergh, który balansuje ostatnio pomiędzy eksperymentem a zagubieniem, obsadził w roli Mallory czynną zawodniczkę muai thai i gwiazdę MMA – Ginę Carano. Mallory nie stosuje chwytów rodem z Aniołków Charliego, ani nie nosi obcisłego kombinezonu Lary Croft. Ma za to w swoim repertuarze całą gamę duszeń, trzymań, dźwigni, kopnięć, podcięć. Mallory łamie kości. I robi to w sposób wiarygodny i prawdziwy. Choreografie walk są tak zrealizowane, że wreszcie “kobieta mnie bije” nabiera sensu. Bije i to jak! Ze specyficznym wdziękiem, wbrew powszechnemu modelowi przedstawiania w filmie walecznych kobiet. Sodebergh bawi się gatunkiem i tworzy specyficzne poczucie prawdy. Nie idzie na uproszczenia w stylu “zabili go i uciekł”. Mallory jest świetna w tym, co robi, ale nie jest superbohaterką. Wyplątuje się z tarapatów nie dzięki umownym super mocom, tylko wytrenowaniu i umiejętnościom. Na Mallory czyha cała plejada męskich gwiazd w świetnych epizodach: Antonio Banderas, Michael Douglas, Ewan McGregor, czy Michael Fassbender, z których większość chce ją zabić. Miło się patrzy jak Mallory ze swoim topornym wdziękiem kopie im tyłki.

W odróżnieniu od Ściganej, w Safe House nie ma miejsca na eksperymenty. Pewnie w dużej mierze dlatego, że kosztował cztery razy więcej. Intryga jest podobna, z tą różnicą, że bohaterów jest dwóch, żółtodziób z CIA - Ryan Reynolds - i stary wyga, eks-agent - Denzel Washington. I podobnie obydwaj stają się pionkami w skomplikowanej wewnętrznej grze pomiędzy szpiegami CIA. Może trochę się zagalopowałem. Intryga nie jest wybitnie skomplikowana sama w sobie, ale na tyle, by dać pretekst do niekończących się scen akcji, i jako taka spełnia swoją rolę fachowo. A akcji mamy tutaj co niemiara. Kilometrowe pościgi, strzelaniny na stadionach, tłumy statystów i znowu biegną, i strzelają, i biją się. Wszystko zrealizowane doskonale, ale dużo tego. 5-10 minut mniej z czystej akcji, nie zrobiłoby filmowi źle. Śmiało, przy kolejnym pościgu można sobie zrobić herbaty. Czasami rozmach działa na napięcie gorzej niż kameralna duchota. Ale mimo tego Safe House dostarcza bardzo solidnej rozrywki, no i ma jeden niezaprzeczalny atut - Denzela Washingtona, czyli najbardziej rzewnego z żelaznych twardzieli, który kradnie cały film, bezwzględnie wykorzystując swoją monstrualną charyzmę.

Obydwa filmy powinny spełnić swoje zadanie i dostarczyć porcję solidnej filmowej rozrywki. Każde na swój, nieco inny sposób. Safe House nasyci rządnych emocji trochę bardziej w stylu McDonald’sa, a Ścigana jest jak ta nowa knajpka całkiem niedaleko, w której jeszcze nie byłeś. Smacznego!

Ścigana, reż. S. Sodebergh, USA, Irlandia 2011

można

Safe House, reż. D. Espinosa, USA, RPA 2012

można

wtorek, 19 czerwca 2012

“Łowcy Głów”, czyli z głową

Z rzadka czytam kryminały, ot tak. Bez powodu, i bez uprzedzeń. Czytałem „Millenium” Stiega Larssona, i to jest mój punkt odniesienia, gdy słyszę hasło „kryminał skandynawski”. Zachęcające odniesienie. Jo Nesbo nie czytałem, ale reputację autor ma zacną. Skandynawowie swoje kryminały ekranizować potrafią. Na ulotkach promocyjnych zachwyty, zwiastun wygląda apetycznie. Na papierze „Łowcy Głów” przedstawiają się z imponującą wręcz reputacją. A podobno reputacja jest w życiu najważniejsza…

Łowcy Głów” to interesujący przypadek. Z łatwością mogę sobie wyobrazić, że ten film wciąga od pierwszej do ostatniej sceny i trzyma w
kleszczach napięcia mocno. Tylko, że film, który obejrzałem był jak przejażdżka rollercoasterem bez zapiętych pasów. Po wypadnięciu z wagonika przy okazji pierwszego zakrętu kończy się cała zabawa. Wagoniki jadą sobie dalej. Wirują w beczkach, świdrach i innych wygibasach, ale już bez nas.

Łowcy Głów” mają misterną intrygę, w której wszystko się zgadza. Ale tylko teoretycznie. W praktyce opowieść szybko wyprowadza z przeświadczenia o swojej wewnętrznej logice, a ton przejmuje niezrozumiała melodramatyczna pretensja. We wstępie dowiadujemy się, że włamanie w celu skradzenia dzieła sztuki (tym hobbystycznie zajmuje się główny bohater) winno trwać nie dłużej niż 10 minut. Chwilę później obserwujemy bohatera, który w trakcie włamania, z tykającym zegarem w tle, w pełni napięcia, już z drogocennym obrazem … zamiera przed oknem. Ściąga maskę i wpatruje się maślanym wzrokiem w bawiące się beztrosko, na norweskim chodniku, dzieci. Wpatruje się i rozmyśla, bo wcześniej pokłócił się z żoną, którą kocha, ale i zdradza, no i nie czuje się gotów, by mieć z nią dzieci. I stoi i patrzy. I stoi i patrzy. I wreszcie powraca do pomysłu wyjściowego – uciekać z miejsca przestępstwa, ale nie… Te dzieciaczki, tak się bawią, a w tle taka rzewna muzyka. Wyciąga telefon z kieszeni. Nabiera numer do… żony. Do żony, bo ckliwością nagłą obezwładniony musi się z nią skontaktować. Oczekuje na połączenie, aż tu nagle… Telefon żony dzwoni w pokoju obok! Co za zbieg okoliczności! Czy to możliwe, że żona głównego bohatera zdradza go z mężczyzną, którego ten właśnie okrada? Takie rzeczy tylko w Norwegii, i tylko dla widzów o stalowych nerwach i wyrozumiałości z kauczuku. Takie sceny skutecznie rozrywają na strzępy misternie obmyśloną intrygę i skutecznie odbierają jej wiarygodność. Do tego zamiast robić skandynawskie kino, autorzy próbują udawać Hollywood. Norweski rolnik, który stoi na ganku z dubeltówką pod pachą. Teksańska estetyka, której kwintesencją jest absurdalna postać czarnego charakteru (Nikolaj Coster-Waldau, jako eks-komandos) dodaje całości nieznośnego posmaku. Nie wiadomo czy śmiać się, drzeć szaty, czy po prostu wyjść z kina.

Na tych, którzy dotrwają do końca, czeka wątpliwa nagroda w postaci refleksji, że najważniejsza jest reputacja, a brak potomstwa stoi na drodze do szczęścia, nawet kochającej się pary. No i zawsze można sobie wyobrazić, że na papierze, tj. jako scenariusz film ten zapowiadać mógł się naprawdę nieźle, ale kilka kompletnie nietrafionych decyzji obsadowych, bezsensowne podkręcenie drewnianego melodramatyzmu sprawiło, że „Łowcy Głów” z siodła wysadzają przy pierwszym zwrocie akcji.

oj, lepiej nie

Łowcy Głów, reż. M. Tyldum, Norwegia, Dania, Rosja, W. Brytania, 2011

piątek, 15 czerwca 2012

"Mroczne Cienie", czyli o wampira tępych kłach


Jak udowadnia popkultura nie wszystkie wampiry muszą mieć kły, ale jeśli już mają niech będą przynajmniej ostre. Wampiry niezmiennie są na fali. Wiadomo, "what is dead may never die", ale ryzyko jest coraz poważniejsze, że kiepska opowieść wampirza może spowodować nudę nieśmiertelną.

Mroczne Cienie to odgrzany pomysł serialowy sprzed ponad czterdziestu lat. Czy skutecznie nie wiem, bo nie było mnie jeszcze wtedy na świecie. Za patelnię chwycił Tim Burton, a smaży się Johnny Deep w doborowym towarzystwie. Wszyscy znają się świetnie i można wyczuć, że przy smażeniu bawili się przednio. Nie przekłada się to jednak na jakość dania. 

Legendarna już wyobraźnia wizualna Burtona wypada jakoś blado i mało spektakularnie, mimo momentami bizantyjskiego przepychu. Historia jest głupawo poplątana, rozczarowująco błaha i opowiedziana topornie. Ratuje ją dosłownie kilka momentów, w których obserwujemy starcie XVIII wiecznego wampira z realiami lat '70. Ale to głównie żarty lingwistyczne, które nie są w stanie ponieść całości. A w tym całym misz-maszu nie wiadomo nawet ostatecznie za kim trzymać kciuki.

Mroczne Cienie, czyli rodzinna saga o rybnym imperium wskrzeszonym przez wampira o niespecjalnie ostrych kłach, z rozrywką mają tyle wspólnego co tuńczyk w puszce z rybą...

oj, lepiej nie

Mroczne Cienie, reż. T. Burton, USA 2012

Zmiany, zmiany... Zmiany?

Franek męczy się w narzuconych przez siebie łańcuchach. Niemożność odnalezienia czasu na zrealizowanie własnej formy, tzw. "recenzji wyczerpującej" zaowocowała zastojem w interesie. Zainspirowany inspirującymi remisami polskich piłkarzy zmieniam, nie tylko czcionkę. 


Tym co jeszcze zaglądają nie powinno zaszkodzić, że od teraz będzie częściej, choć krócej, za to niezmiennie szczerze i bez litości. Mam nadzieję, że nowa formuła, tzw. "recenzja mniejwyczerpująca" będzie jak... sama nazwa wskazuje. 


Najlepszego,
Franek