piątek, 26 sierpnia 2011

"Paranormal Activity", czyli o innowacji i o tym, że "po raz pierwszy" działa tylko raz

"Pierwszy raz" może być tylko raz, bo jest pierwszy. Drugi raz nie jest pierwszym i nigdy nie będzie. Jest kolejnym... razem. Po prostu "po raz pierwszy" działa tylko raz. Podobnie jest z innowacjami. "Pierwszy raz" to kwintesencja innowacyjności, podczas gdy każdy kolejny raz będzie wszystkim tym czym będzie, a jedynym czym nie będzie na pewno, to nie będzie innowacyjny. Proste? Wytłumaczę na przykładzie:

Na przełomie wieków, kina nawiedził film Blair Witch Project. Pojawił się ten "pierwszy raz" właśnie. Z dużym hukiem i ogromną machiną promocyjną. Horror stylizowany na fakty, w którym straszyło to, czego nie widzieliśmy.

Oszustwo było łatwo wyczuwalne, jednocześnie wszystko zrobione tak autentycznie, by łatwo dać się oszukać. Po prostu, każdy kto chciał się dać nabrać, miał zagwarantowane naprawdę "niezłego stracha". Trzeba było dużej odwagi, by po seansie, wybrać się o zmroku na spacer do lasu, czy borku jakiegoś. I to było w Blair Witch Project fajne, a sam projekt innowacyjny.

A potem nastała era następców...

środa, 24 sierpnia 2011

"Moon" i "Kod nieśmiertelności", czyli o tym czy istnieje syndrom drugiego filmu i czy warto się tym przejmować?

Recenzja "dwa w jednym", zapraszam:

Debiut Duncana Jonesa obejrzałem przez przypadek. Spodobała mi się stylowa okładka płyty DVD, a tytuł – Moon zaintrygował. Do tego jeszcze Sam Rockwell w roli głównej i Kevin Spacey jako HAL 9000 Gerty.

Film był przyjemnością. Rasowy dramat psychologiczny, science-fiction w starym stylu z makietami i modelami, zamiast komputerów, tekstur i pikseli. Włączam dodatki – wywiad z twórcami na festiwalu Sundance. Wszyscy mówią z sensem. Doskonale wiedzą po co zrobili ten film. Wow – to debiut!, zakrzyknąłem, bo dopiero w tym momencie dotarła do mnie ta informacja...

Duncan Jones debiutuje filmem, który musiał trochę kosztować. Pani producentka dziękuje całej ekipie, dziękuje też swojemu mężowi – Stingowi, bez pomocy którego film by nie powstał. Fajnie – myślę – nie wiedziałem, że Sting dorzuca się do filmów. Ale dlaczego dorzucił się akurat do tego? Na imdb w dziale ciekawostki dowiaduję się, że Duncan Jones jest synem Dawida Bowie. Ma to sens? Być może, ale większy ma to, że ten facet po prostu umie robić filmy…

wtorek, 23 sierpnia 2011

"Sala Samobójców", czyli o tym, że Nick to z pewnością nie imię

Są takie filmy, których boję się oglądać. Doceń, drogi Czytelniku, moją szczerość. Strach ów ma swoje źródła na wielu poziomach. To, przede wszystkim, lęk przed weryfikacją pewnych wyobrażeń. Lubimy się okłamywać. Lubimy wierzyć, w piękne kłamstwa. Na tym polega potęga i magia filmu i na tym polegał też mój strach przed oglądnięciem Sali Samobójców. Chciałem wierzyć w zachwyty krytyków, widzów, w coraz powszechniejszą opinię, że jest możliwy, ba!, że wreszcie powstał prawdziwie „nie-polski” polski film. Wierzyłem po cichu, nieśmiało… Wierzyłem gdy film miał premierę, gdy był pokazywany w panoramie na Berlinale, wierzyłem gdy nie dostał w Gdyni złotego, a dostał Srebrnego Lwa… Aż w końcu Sala Samobójców pojawiła się na DVD…

niedziela, 21 sierpnia 2011

"Conan Barbarzyńca", czyli czy warto oglądać filmy przez kolorowe okulary?

Do technologii 3D mam stosunek neutralny. Całkiem przezroczysty. W moim archiwum znajduje się zbiór trójwymiarowych slajdów z dzieciństwa, ale nie lubię ich wcale bardziej od zdjęć „płaskich”. W trzech wymiarach wciąż opowiadają tę samą historię. No i nie da się ich ot tak po prostu oglądać. Specjalna lornetka, do której wkładanie kolejnych slajdów jest zdecydowanie bardziej upierdliwe, od przeglądania zdjęć. Poza fotkami z dzieciństwa, jest też w moim archiwum uwieczniona ekspozycja Panoramy Racławickiej w technice trójwymiarowej i tu już bez wątpienia warto podjąć wysiłek. Po prostu fajniej się ogląda szarżujących kosynierów w 3D niż na kartach albumu. A jak jest z szarżującym w trójwymiarze Conanem? Już tłumaczę…

piątek, 19 sierpnia 2011

"Zwerbowana Miłość", czyli jak obejrzeć film w dwie minuty i pięćdziesiąt sekund i nawet tego nie zauważyć

Czarny ekran. Pojawia się napis: „Styczeń 1989. Polska stoi na skraju bankructwa. Społeczeństwo domaga się ustąpienia komunistycznego rządu. Krajowi grozi krwawa konfrontacja. Wśród wysokich funkcjonariuszy SB dochodzi do brutalnej walki o wpływy, pieniądze i polityczną nietykalność.” Nieźle się zaczyna? To zapnij, drogi Czytelniku, pasy:

Pokój z meblościanką. Przydymione światło. Przy stole trzech mężczyzn – SBecy.

SBek#1: (czyta) „W całym kraju większość organizacji partyjnych przestało działać. Ugodowcy Jaruzelskiego ciągle się wahają. Za Jaruzelskim stoi armia. Niedługo dojdzie do rozmów rządu z „Solidarnością”. Coraz częściej mówi się o okrągłym stole. (kończy czytać) No tak, panowie, mieliśmy nosa. „Solidarność” może zdobyć realną władzę w kraju.

SBek#2: „Spokojnie, spokojnie. Za kilka dni zaczynamy kopiować wszystkie akta i tajne teczki najważniejszych ludzi w Polsce. Będzie to robił mój zaufany człowiek. Mikrofisze ze skopiowanymi teczkami co tydzień będą docierały do Wiednia. A tam, nasza agentka będzie chowała wszystko do banku. Ładnie to wymyśliłem? No… (no to siup – piją po kielichu). No, a później, zieloni czy czarni, czy inna swołocz niech sobie bierze władze, ale to my. My będziemy rządzić.” Buahuahuahua (przyp. Autora)!

No i jak, ładnie to wymyślone? By oddać pełnię wrażeń wspomnę, że posiadówa SBeków jest podsłuchiwana! Przez Ulricha Mühe (ups, zły film) Krzysztofa Stroińskiego. Trwa to, z zegarkiem w ręku, słownie: „jedną minutę i czterdzieści pięć sekund”. Czy myślisz, drogi Czytelniku, że wiesz już wszystko? Jeśli tak, jesteś w błędzie. Wszystko będziesz wiedział za minutę i pięć sekund…

Garść informacji technicznych - oceny

Postanowiłem wprowadzić system oceniania recenzowanych filmowych. Ponieważ nigdy nie byłem dobry z matematyki nie będzie cyferek. Kafeteria przedstawia się następująco - malejąco względem życzliwości do recenzowanego dzieła:
  • trzeba
  • warto
  • można
  • oj, lepiej nie

Ocenę znajdziecie pogrubioną na końcu każdej recenzji i w etykietach.

czwartek, 18 sierpnia 2011

"Kret", czyli jak trudno jest wygrzebać coś interesującego po omacku


Kret to film polski. Widać to doskonale od pierwszych scen mimo, że rozgrywają się we Francji. Po 15 minutach mamy pewność – nic się nie dzieje, nuda – tak, to na pewno film polski. A przed seansem można się było dać nabrać. Plakat taki trochę zagraniczny. Reżyser trochę francuski. Strona oficjalna po angielsku. Zwiastun z „sabtajtlami”. Podobno thriller… Wszystko bujda. Wiem, bo widziałem.

Kret to obyczajowe nudziarstwo, którego największym walorem jest wiarygodne odwzorowanie mechanizmów biznesowych wśród handlarzy używaną odzieżą. Tak – tym zajmują się główni bohaterowie – ciuchami. Nie – Borys Szyc nie jest agentem specjalnym, jak sugeruje plakat. Nie – Marian Dziędziel nie jest przestępcą, który go ściga. Powiem więcej Dziędziel jest filmowym ojcem Szyca, który plakatowego garnituru nie ma w filmie na sobie ani razu. Za to ma na brzuchu dziesięcio-kilogramową nadwagę. Nie – prawdy nie da się wygrzebać po omacku. Można próbować, ale poza samym rozgrzebaniem z dużym prawdopodobieństwem niczego się nie wygrzebie. Jeśli zastanawiasz się, drogi Czytelniku, czy Kret rzuci przed Tobą nowe światło na wyobrażenie o przeszłości, wzbudzi głębszą refleksję, wgniecie w fotel, czy chociażby elementarnie zainteresuje? Nie – raczej nie. Ten film nie jest wszystkim tym, czym jego twórcy piszą, że jest… Skomplikowane?

sobota, 13 sierpnia 2011

"Sex Story", czyli dlaczego nie lubimy czerstwych hamburgerów?

Kluczem do satysfakcji z filmowej projekcji są realistyczne oczekiwania, zwłaszcza w przypadku kina gatunkowego. Wystarczy rzut oka na plakat promujący film i już wiadomo czego można się spodziewać. To taki układ między twórcą a widzem. Zwykle widz otrzymuje nie więcej niż to czego można było oczekiwać. Mówimy o rozrywce. O formacie i standardzie. Nikt nie oczekuje po Mc Donald’sie niezapomnianych wrażeń smakowych.

Jeśli zachęcony lukrowanym plakatem do Sex Story zapragniesz spędzić rozrywkowy wieczór przy komedii romantycznej przygotuj się na czerstwego hamburgera…

piątek, 12 sierpnia 2011

"Lincz", czyli film jak się patrzy

Jeśli, drogi Czytelniku, będziesz kiedykolwiek na wykładzie dotyczącym sztuki pisania scenariuszy na pytanie o to skąd czerpać inspirację, które prędzej czy później padnie, usłyszysz z dużym prawdopodobieństwem odpowiedź, o tym jak wiele filmów powstało z inspiracji materiałami prasowymi. To zwykle moment, w którym audytorium rozświetla delikatna poświata. Oczy słuchaczy rozszerzają się, a w ich źrenicach migotać zaczynają symbole zagranicznych walut, przede wszystkim dolara amerykańskiego, a wśród tych z zacięciem patriotycznym PLN. Każdy przecież czyta gazety, ergo każdy może napisać scenariusz…

Do podobnej konkluzji doszedł zapewne pewnego dnia niejaki Krzysztof Łukaszewicz. Jak pomyślał, tak zrobił i… napisał, twór scenariuszopodobny. Niestety na tym nie poprzestał. Zgromadził sporą sumę państwowych pieniędzy (dotacje: PISF, Urząd Marszałkowski Województwa Zachodniopomorskiego, Urząd Miasta Szczecina, Urząd Miasta Koszalina). Zakasał rękaw i wziął się za reżyserowanie. Tak powstał Lincz – film jak się patrzy…

czwartek, 11 sierpnia 2011

Zwiastun gry (jeszcze?)

Z zachwytem odkrywam, że gry komputerowe mają teraz zwiastuny jak powyższy... Wszystko się zgadza, a pieśń w tle - mistrzostwo!

Po latach niegrania, wracam do śledzenia rynku gier z rosnącą ciekawością. Zaczęło się od Heavy Rain i magicznej różdżki w ręku (kontroler Move), wtedy to mur oddzielający grę od filmu runął. Wielowątkowy thriller psychologiczny, intuicyjne sterowanie, nieoczywiste postaci, kilka alternatywnych zakończeń. Percepcja filmowa i pełne poczucie interaktywności. Czy to jeszcze tylko gry?

wtorek, 9 sierpnia 2011

"Awantura Warszawska", czyli co delfiny wiedzą o polityce międzynarodowej



Jak przystało na blog, w zamierzeniu, „filmowy” rozpocznę od dzieła, które w swej formie filmem nie jest. Jest dziełem „interdyscyplinarnym”, a ta (interdyscyplinarność - przyp. autora) często bywa słowem kluczem, które w magiczny sposób otwiera sakwy z państwowymi pieniędzmi i dotacjami. W tym przypadku cel był szczytny, bo ojczyźniany i ani Muzeum Powstania Warszawskiego, ani m. st. Warszawa grosza nie żałowały na owego dzieła powstanie. Nikogo nie uchronię przed doświadczeniem efektu finalnego – kto miał doświadczyć, doświadczył (premiera 1 sierpnia, łącznie 5 odsłon). Jeśli wśród końcowych braw stałeś, czytelniku, zdezorientowany i zmęczony, a w głowie Tobie huczało i zastanawiałeś się, o co w ogóle chodzi? Zapraszam do czytania. Dowiesz się co wynika, gdy autor ulega pokusie skrycia się za parawanem "interdyscyplinarności", a być może także co delfiny wiedzą o polityce międzynarodowej i co nam do tego...

Słowem wstępu…

Bez względu na to, jakim sposobem do mnie trafiłeś, drogi czytelniku, witaj! Zastanawiasz się, o co tutaj chodzi? Tłumaczę: interesuję się filmem i znam się na nim. Jestem porywczy i wrażliwy. Film działa na moją wrażliwość, a wtedy porywczość każe dać wyraz. Efekt masz, drogi czytelniku, przed nosem, na ekranie. Starał się będę nadążać za aktualnym repertuarem i ostrzegać, bądź zachęcać na bieżąco. Będę też wracał, wygrzebywał dobre kino, pogrzebywał kiepskie… Czasem wrzucał będę ciekawostki… Plan jest dynamiczny i zakłada miejsce na Twoje, drogi czytelniku, sugestie… 

Zapraszam!