czwartek, 10 listopada 2011

"Szczęście ty moje", czyli o tym, że świat bywa brzydki, nawet bardzo, a ludzie źli, nawet bardzo…


Powszechnie wiadomo, ilu policjantów potrzeba do wkręcenia żarówki. Czego natomiast potrzeba, by przekonać się, że świat może być miejscem bardzo, ale to bardzo brzydkim, zamieszkanym przez jeszcze brzydszych ludzi? Czasem wystarczy wyjrzeć przez okno. Niekiedy trzeba by wybrać się w podróż pociągiem osobowym z przesiadką w Kutnie. Można też obejrzeć Szczęście ty moje… Tylko ostatni pomysł jest gwarantem efektu.

Po nieplanowanej przerwie Franek powraca ku przestrodze recenzją filmu, który w niewielkiej liczbie kopii może właśnie krążyć gdzieś w okolicy Twojego, Czytelniku, kina studyjnego. Jeśli chcesz się przekonać, że ludzie są źli, a świat gorszy i przy okazji zaoszczędzić kilkanaście złotych to…

Sergiej Loznitzsa – reżyser recenzowanego dzieła to uznany dokumentalista, a Szczęście ty moje jest jego fabularnym debiutem. Te dwa fakty potwierdzają istnienie przepaści między dokumentem a fabułą. To dwie całkiem odmienne dyscypliny, o czym europejskie kinematografie nazbyt często zapominają (europejskie, bo Szczęście ty moje powstało przede wszystkim za niemieckie pieniądze). To tak jakby dać Agnieszce Radwańskiej rakietę do badmintona i dziwić się, że idzie jej gorzej niż na korcie.

Zaczyna się intrygująco. Betoniarka, trup, zacieranie śladów. Zwłoki nikną pod litrami płynnego betonu. Czy właśnie taka jest dzisiejsza Rosja? Brudna i zła? Budowana na trupach i ludzkim nieszczęściu? To pierwszy i ostatni moment na zadanie sobie jakichkolwiek pytań. Jak się wkrótce okaże, otwierająca sekwencja nie jest związana bezpośrednio z główną linią fabularną. Dalej mamy do czynienia wyłącznie z narastającym festiwalem brzydoty. W swym przesłaniu irytująco prymitywnym i tautologicznym. Od beznadziei przez beznadzieję do bezdennej beznadziei. Bohaterem zdaje się być kierowca niewielkiej ciężarówki. Nic o nim nie wiadomo. Jeździ po rosyjskich bezdrożach. Ma żonę, z którą nie rozmawia i wyposażony jest w jedną jedyną ekspresję mimiczną. Jeździ po bezdrożach i spotyka ludzi. Na rogatkach zatrzymuje go milicja. Ohydni funkcjonariusze z obskurnej budy chcą łapówkę. Nagle w samochodzie kierowcy pojawia się nieznany dziad. Dodajmy, że pojawia się znacząco. Znacząco spogląda w dal. Dziad skrywa w sobie życiowe mądrości i ochoczo służy opowieścią… Retrospekcja – II wojna światowa. Nieznany dziad, odpowiednio młodszy w podły sposób zostaje oszukany przez sowieckich żołnierzy. Mord. Koniec retrospekcji. Ciężarówka jedzie i jedzie, i jedzie… Po drogach. Rosysjskich bezdrożach. Dziad znika tyleż niespodziewanie, co się pojawił. Droga, droga, rosyjska droga… Korek. Spotkanie z młodocianą prostytutką. Ale to nie jest Taksówkarz. To rosyjski kierowca ciężarówki i rosyjska prostytutka. Jakaś smutna parodia. Miasteczko i jego mieszkańcy: mordy, ryje, gęby. Zapijaczone, śmierdzące, brudne, okropne. Festiwal brzydoty, biedy, beznadziei, alkoholowej degeneracji (uważni widzowie dostrzegą wśród owej menażerii przemykającego w tle króla rodzimego drugiego planu – Lecha Dyblika). Kierowca jedzie dalej. Gubi się. Wybiera na nocleg najmniej rozsądne miejsce. Pojawiają się bandziory. Trzej. Okropni. Ohydni. W oparach najtańszych papierosów. Kierowca nie odjeżdża. Dosiada się. Wódka, bimber, samogon. Zagrożenie wisi w powietrzu. Wreszcie dostaje w łeb… Kierowca, ma się rozumieć. I co? I traci pamięć. Wpada w skrajne otępienie. W przedziwny stupor. Wszystkie odpowiedzi mogą być prawdopodobne, bo z każdej tak samo niewiele wynika, bo po prostu jest w nas – w człowieku bezgraniczne, beznadziejne zło. Homo homini lupus est, o czym wie każdy adept podstaw łaciny.

Szczęście ty moje to film pokracznie ociosany, nieoheblowany, niemiłosiernie nudny. W słowniku filmowym Loznitsy nie istnieje słowo finezja. Reżyser na ślepo oklepuje swoją tezę z gracją rzeźnika wyposażonego w cep: „Wszyscy jesteśmy beznadziejnie źli”. Logiczna struktura fabularna praktycznie nie istnieje. Zdumiewa niezłomność w błędnych artystycznie decyzjach. Niezwykły jest upór i konsekwencja, z jakimi reżyser rozwija nieudane pomysły. Strategia długich ujęć (operatorem filmu jest Oleg Mutu, który pracował przy doskonałym 4 miesiące, 3 tygodnie, 2 dni) kompletnie się nie sprawdza. Sceny są skrępowane odgórnym założeniem, co w połączeniu z drewnianym aktorstwem tylko potęguję poczucie zagubienia i tworzy wrażenie „etiudowości”. Poszczególne sceny nie tworzą spójnej całości. Przeskoki pomiędzy sekwencjami wybijają z rytmu. Narracji brakuje dynamiczności. Schematy stają się do znudzenia powtarzalne. Wreszcie dochodzimy do finałowej sceny. Rogatki znane z początku filmu. Ci sami policjanci. Jeszcze bardziej nachalni i odrażający w swej ohydzie. Festiwal ślepej agresji, furii, zła. Strzały, strzały. Wyzbyty z człowieczeństwa kierowca ciężarówki z pistoletem w ręku. Zabija wszystkich. Odchodzi. Koniec. Po takim zakończeniu powinno się siedzieć długo w milczeniu. Myśleć o bezmiarze zła. Ale z filmu Łoźnicy ucieka się ze skrytym uśmiechem ulgi – wreszcie koniec.

Jak pokazują festiwalowe sukcesy filmu, istnieją widzowie skłonni nabrać się na nudny, pseudofilozoficzny wywód Loznitsy. Jeśli Europa Wschodnia jest dla Ciebie białą plamą na mapie świata, a najdalej na wschodzie byłeś w Dreznie, być może Szczęście ty moje zrobi na Tobie wrażenie. Efekt szoku poznawczego zakamufluje beznadziejny warsztat. W przeciwnym razie szczerze odradzam:

oj, lepiej nie

Szczęście ty moje, reż. S. Loznitsa, Niemcy, Ukraina Holandia, 2010

1 komentarz: