czwartek, 18 sierpnia 2011

"Kret", czyli jak trudno jest wygrzebać coś interesującego po omacku


Kret to film polski. Widać to doskonale od pierwszych scen mimo, że rozgrywają się we Francji. Po 15 minutach mamy pewność – nic się nie dzieje, nuda – tak, to na pewno film polski. A przed seansem można się było dać nabrać. Plakat taki trochę zagraniczny. Reżyser trochę francuski. Strona oficjalna po angielsku. Zwiastun z „sabtajtlami”. Podobno thriller… Wszystko bujda. Wiem, bo widziałem.

Kret to obyczajowe nudziarstwo, którego największym walorem jest wiarygodne odwzorowanie mechanizmów biznesowych wśród handlarzy używaną odzieżą. Tak – tym zajmują się główni bohaterowie – ciuchami. Nie – Borys Szyc nie jest agentem specjalnym, jak sugeruje plakat. Nie – Marian Dziędziel nie jest przestępcą, który go ściga. Powiem więcej Dziędziel jest filmowym ojcem Szyca, który plakatowego garnituru nie ma w filmie na sobie ani razu. Za to ma na brzuchu dziesięcio-kilogramową nadwagę. Nie – prawdy nie da się wygrzebać po omacku. Można próbować, ale poza samym rozgrzebaniem z dużym prawdopodobieństwem niczego się nie wygrzebie. Jeśli zastanawiasz się, drogi Czytelniku, czy Kret rzuci przed Tobą nowe światło na wyobrażenie o przeszłości, wzbudzi głębszą refleksję, wgniecie w fotel, czy chociażby elementarnie zainteresuje? Nie – raczej nie. Ten film nie jest wszystkim tym, czym jego twórcy piszą, że jest… Skomplikowane?

Posłużę się fragmentem streszczenia, które twórcy zamieszczają na, wspomnianej już, oficjalnej stronie. Pomijam pierwszy akapit, w którym mowa jest o ekstraklasie polskiego kina oraz o thrillerze będącym rarytasem krajowej kinematografii, bo te określenia brzmią na tyle absurdalnie, że nie wymagają dodatkowego komentarza. Pozwolę sobie przytoczyć kolejne akapity i krótko je omówić:

Pełna niespodziewanych zwrotów akcji historia Pawła (Borys Szyc),( Zwrot akcji jest słownie jeden! Kiedy to okazuje się, że to co się już nie wydawało, jednak jest prawdą. Zwrot ów wcale nie jest niespodziewany, prowadzi zaś do tak daleko posuniętych w swej „niespodziewaności” zdarzeń, że aż pozbawionych logiki) którego rodzinne szczęście (nie bardzo wiadomo o jakie szczęście chodzi, bo Paweł to taka raczej szarawa impresja na temat polskiego „every-mana”) z dnia na dzień zatruwa artykuł szkalujący dobre imię jego ojca i wspólnika w interesach (Marian Dziędziel) (od razu, że zatruwa. Wcale nie zatruwa. Paweł jest na tyle nierozgarnięty, że początkowo nie bardzo wie o co chodzi. Jedynym negatywnym efektem szkalującego artykułu jest utrata słownie jednego klienta! Nie liczę zawału ojca, który równie dobrze spowodowały papierosy i wóda). Paweł rozpoczyna prywatne śledztwo (nie rozpoczyna!), by odkryć prawdę i oczyścić ojca z zarzutów (patrz poprzedni nawias). Wszystkie tropy prowadzą do zagadkowego człowieka (Wojciech Pszoniak) (nie prowadzą, patrz poprzednie dwa nawiasy, poza tym to Pszoniak sam z siebie przychodzi do Szyca), który skrywa odpowiedzi na nurtujące Pawła pytania (nie tyle skrywa co wyjawia. Sam z siebie. A morał z tego taki, że „nie rozsierdzaj chłopie człowieka z kilofem w ręku, gdyż możesz dostać kamieniem w łeb!”) i od dawna zdaje się kierować losami jego rodziny...(to brzmi zdecydowanie nazbyt dramatycznie) Jak daleko posunie się Paweł, aby ochronić swoich bliskich? (no właśnie, jak? Film obejrzałem i wciąż nie wiem).

Rafael Lewandowski coś próbuje i za to należą mu się wyrazy uznania. Ale to trochę tak, jak pochylanie się nad najgorszym uczniem w klasie tylko dlatego, że w ogóle przyniósł pracę domową. „Praca domowa” Lewandowskiego kosztowała 3.968.214,22 PLN, ale artystycznie eksploatuje tanie tricki. Brak porywającej historii, dramaturgicznego konfliktu próbuje ukryć pseudo-dokumentalizmem. Jest blisko „prawdziwego” życia. „Prawdziwych” ludzi. Ich „prawdziwych” problemów. Wychodzi tak, jakby opacznie zrozumiał słowa Hitchcocka o tym, że „film to życie, z którego usunięto elementy nudy”. Koszmarne dialogi aktorzy ogrywają z „naturalną” manierą: Dziędziel bełkocze niewyraźnie, Szyc słucha go z przygłupim uśmieszkiem. Im "trudniejszy" dialog, tym większe zbliżenie. Infantylnie i bez polotu. Nudziarstwo. 

By nie być gołosłownym, niech za przykład posłuży jedna z początkowych scen:

Paweł – syn i Zygmunt – ojciec jadą samochodem. Paweł wyciąga krzyżówkę.
Paweł: „Przed burzą…” na pięć liter.
Zygmunt (po chwili): To łatwe: „cisza”.
Paweł: „Tak! Cisza… Cisza…”

I na takim – powyższym (nie mylić z wysokim) poziomie utrzymana jest cała reszta filmu. Jaka ekspozycja taki film. Lewandowski boi się być nachalnym i deklaratywnym. Nie chce stawiać diagnoz. Jednak jego bohaterowie są nieciekawi, mało charyzmatyczni, a reżyser nie ma pomysłu jak ich poprowadzić. Ucieka w nudziarstwo i brak wewnętrznej logiki, czyli rozwiązania powoli stające się wyznacznikiem współczesnej kinematografii polskiej. Miota się leniwie, po omacku. Zupełnie jak tytułowy Kret tylko, że trudno jest wygrzebać coś interesującego po omacku.

można

Kret, reż. R. Lewandowski, Polska 2011

P.S.
Nie mogę się powstrzymać. Bez komentarza:


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz