czwartek, 22 września 2011

"Jestem Bogiem", czyli o ciemnej stronie rozrywki


Jestem Bogiem nie tylko należy do niechlubnej szkoły „idiotycznego tłumaczenia tytułów” (w oryginale Limitless), ale także do wyjątkowo ciemnej i mrocznej kategorii – rozrywki nie tyle nieuczciwej, co szkodliwej.

Filmy rozrywkowe mają na siebie zarabiać. Wpływy z biletów winny przekroczyć (najlepiej wielokrotnie) koszta produkcyjne. To prosty układ. Opiera się na wymianie i wzajemności: widz dostarcza twórcom gotówkę, w zamian twórcy oferują widzowi rozrywkę. W świecie idealnym w pakiecie z walorami rozrywkowymi dołączony jest subtelny przekaz dydaktyczny, np.: „dobro zwycięża zło, zawsze”, „ciężka praca popłaca”, „uczciwość popłaca i zostaje wynagrodzona”, „zachowanie honoru w momentach prób też popłaca”, „szczodrość popłaca”, „dobroć popłaca”, „miłosierdzie popłaca”. Wyświechtane prawdy, o których lubimy by nam przypominano. W ostatecznym rozrachunku nie tylko jesteśmy „rozerwani”, ale także kiełkuje w nas, choćby w ledwo widzialnym zalążku, jakieś ziarenko czegoś lepszego. To swoisty pakt, który twórcy rozrywki zawarli z własnym sumieniem. Skoro robią coś co z definicji ma być niczym więcej jak hedonistyczną uciechą, dodanie tzw. „przekazu pozytywnego”, jest ich pokutą. Co się dzieje, gdy twórca rozrywki przechodzi na ciemną stronę mocy?

niedziela, 18 września 2011

"Skóra, w której żyję", czyli o brzytwie ostrzejszej od skalpela


Nie mam pojęcia, skąd się biorą te wszystkie „achy i ochy”. Czytam recenzje nowego Almodovara i nie mogę wyjść ze zdumienia. Wietrzę spisek – może ktoś złośliwie podmienił film i w efekcie zobaczyłem coś innego? Zastanawiam się nad kondycją intelektualną polskiego recenzenta. Nad jego brakiem wiary we własny gust i zdrowy rozsądek. Czytam o hiszpańskim mistrzu, jego dialogu z bogiem. I myślę, że trzeba wykazać bardzo luźny stosunek do oglądanego dzieła, by wysnuć tak odległe od filmowej materii konkluzje. Mam wrażenie, że recenzenci dopisują znaczenia na siłę, tak jakby byli coś Almodovarowi winni albo po prostu chcieli mu się podlizać. W myśl zasady: „Almodovar wielkim reżyserem jest, więc jeśli jest wielkim reżyserem, to film wielkiego reżysera też będzie wielkim, nie?”.

Skóra, w której żyję to film pozszywany na siłę, z gracją i wdziękiem perwersyjnego rzeźnika. Gdy rozerwać opakowanie w środku znajdziemy przerażającą intelektualną pustkę. Aby się o tym przekonać, wystarczy brzytwa, którą pożyczmy najlepiej od Ockhama…

sobota, 17 września 2011

Alison Bechdel jest kobietą, czyli gafa Franka

Popełniłem gafę. Przyznaję się. Alison Bechdel jest kobietą. Test nazwany jej imieniem będzie testem Bechdel, a nie testem Bechdela, jak początkowo napisałem. Nie pozostaje mi nic innego jak po trzykroć powtórzyć mea culpa z głową pochyloną nisko i wzrokiem wbitym w ziemię, gdzieś w okolicy palców u stóp. Tłumacząc z angielskiego Bechdel's test zupełnie automatycznie i bezwiednie mózg mój zmaskulinizował kobiece nazwisko. Wychodzi na to, że tłumaczenie też jest mężczyzną, ech...

piątek, 16 września 2011

Test na obecność kobiet w filmie, czyli czy film jest mężczyzną?

To nie będzie intelektualny granat. W wigilię inauguracji III Europejskiego Kongresu Kobietu, nie mam za zadanie wywrócenia do góry nogami Waszej dotychczasowej optyki. Ten wpis, skierowany nie tylko do drogich Czytelniczek, będzie niczym ukąszenie komara...

Test Bechdel, to mały-wielki test, który bada obecność kobiet w filmie. To prosta próba, której wypełnienie wymaga odpowiedzi na trzy następujące pytania dotyczące fabuły testowanego filmu:
  1. czy występują przynajmniej dwie kobiety (i ich postaci mają imiona)?
  2. czy rozmawiają z sobą?
  3. czy rozmawiają o czymś innym niż o mężczyznach?
W formie multimedialnej, pełniejszej i przyjemniej przyswajalnej, do obejrzenia na poniższym filmie:


środa, 14 września 2011

"Jesteś tam?", czyli o tym, że czasem to chwila decyduje o tym czy cię nie ma


Pewnie „gdzieś-tam” przeczytacie, że Jesteś tam? to holenderska Sala Samobójców, albo odwrotnie. Jeśli tak, nie wierzcie. Obydwa filmy mają tyle z sobą wspólnego co Deutsche Bahn z PKP. I co z tego, że PKP ma czternaście nowych składów, jeśli wloką się one po wciąż tych samych popękanych torach? Dla jasności Sala Samobójców jest PKP, a Jesteś tam? to DB - opinie ma dobrą, ale też potrafi się spóźnić.

Opuśćmy koleje. Zdarzają się od czasu do czasu filmy nieoczywiste. Nieoczywistość potrafi wywindować film na poziom wybitności, ale tylko w parze z uniwersalizmem. Jesteś tam? nie jest filmem wybitnym. Jego nieoczywistość polega na tym, że nie bardzo wiadomo, co o nim myśleć. Dobre filmy zarzucają na widza haka. Czasami wystarczy mały haczyk, który niepostrzeżenie ciągnie nas za fabułą. Czasem jedna scena, jedno ujęcie potrafi zdecydować o tym, czy jesteśmy na pokładzie wraz z bohaterami opowieści. Jeśli chcesz wiedzieć, czy moja odpowiedź na tytułowe pytanie była twierdząca, nie przerywaj i…

sobota, 10 września 2011

"Wszyscy Wygrywają", czyli weekend z Paulem Giamattim, cz. I


Sobota nie wzbudza wątpliwości. Nie jest, być może, aż tak oczywistym dniem jak niedziela, ale powszechnie uważa się ją za dzień wolny. Podążając za tropem „rozrywki w czasie wolnym” przedstawię kolejną propozycję. Zakładam, że wszyscy, którzy mieli gdzieś dojechać, już to zrobili. A teraz mogą wygodnie rozsiąść się w fotelu.

Paul Giamatti zwykł czaić się gdzieś na drugim planie. Jego twarz na tyle wryła się w pamięć, że czujemy się z nią komfortowo, choć czasem trudno jest przypomnieć sobie „jak ten aktor się nazywa?” W niedalekim odstępie czasu wpadły w moje ręce dwa filmy z Giamattim w roli głównej i poczułem, że jestem mu to winny - ten weekend poświęcam jemu, tym razem, jako gwieździe pierwszego planu.

piątek, 9 września 2011

"Niepowstrzymany", czyli o tym jak kolejowy etos po torach mknie


W piątkowe popołudnie - nie dla wszystkich - rozpoczyna się weekend. Weekend to pełne dwa dni beztroski – sobota i niedziela, plus to ile uda nam się uszczknąć piątku. Piątek stanowi bonus od harmonogramu, nie zawsze i nie dla wszystkich dostępny. Wielu piątkowe popołudnia i wieczory spędza w podróży. Część jedzie do domów, inni na weekend wyjeżdżają, po to by za chwilę wrócić.

Dzisiaj specjalna recenzja – propozycja dla tych wszystkich, którzy w podróż udadzą się z PKP, z InterCity, z Przewozami Regionalnymi, z SKM, z PKP Cargo, interRegio, Regio, pośpiesznie, osobowo, no po prostu koleją…

"You just don't get it, do you?", czyli czy łapiesz o co chodzi?

Przy poprzednim wpisie pojawiło się hasło klisza. Poniżej znajdziecie montaż, z którego wynikają co najmniej dwie skrajne strony scenariuszowo-dialogowej kliszy - dobra i zła i całe mnóstwo pośrednich.

Poza ewidentnym walorem refleksyjno-dydaktycznym, to także, a być może przede wszystkim, po prostu fajny filmik.

Miłego:


"You Just Don't Get It, Do You?" - A Montage of Cinema's Worst Writing Cliche from Jeff Smith on Vimeo.

czwartek, 8 września 2011

"O Północy w Paryżu" czyli, że dawniej to było, a teraz to, panie, bida…


Gdybym był krytykiem z trzydziestoletnim doświadczeniem wzdychałbym często. Wcale nie dlatego, że podupadałbym już zapewne na zdrowiu. To też, ale przede wszystkim wzdychałbym z nostalgii. Przymykałbym delikatnie powieki i prawie bezgłośnie szeptał „ach, to były czasy…”. Nic by z tego mojego wzdychania dla świata nie wynikało. Ot, szum taki tylko… Sam bym się pewnie uśmiechnął do siebie, od czasu do czasu. I tyle. Ale nie jestem. I nie wzdycham.

Woody Allena lubimy. Zwykło się go lubić. Ci, co go nie lubią, zwykle robią to bez krzty zacietrzewienia. Po prostu, nie lubić Woody Allena też może być modne. Ale nie ma się co nadymać. Woody Allen się nie nadyma. Woody Allen kręci swój film chyba, że gra na klarnecie. Jak gra na klarnecie to się nadyma, ale tylko dlatego, że inaczej się nie da. Woody Allen lubi Paryż. Podobno zna też kilka słów po francusku. Nie wiem, czy Woody Allen czyta Gałczyńskiego. Na pewno Gałczyński nie ogląda Woody Allena. Ciekawe co by pomyślał, gdyby obejrzał O Północy w Paryżu?

środa, 7 września 2011

"Dochodzenie", czyli dlaczego w Seattle ciągle pada?

To będzie dziewiczy tekst, bo o serialu. Blogowa premiera. Serial, to podobno „nowe kino”. Przynajmniej w USA... Mój, na poważnie, z serialem romans rozpoczął się od American Beauty (sic!). Film wcisnął mnie w fotel. Nagród całe mnóstwo, w tym Oscar za scenariusz oryginalny, a scenarzysta zaraz po tym kinowo-fabularnym sukcesie transferuje się do telewizji... O co chodzi?

To było gdzieś w okolicach przełomu wieków. Wtedy zszedłem po raz pierwszy Sześć stóp pod ziemię, a dalej już poszło, lawinowo (o serialowej lawinie więcej innym razem)...

Wróćmy do tematu. Do Dochodzenia, które rozpoczęło się w Danii, a niedawno przeniosło się do Seattle. Począwszy od dzisiejszego wieczoru będziecie je mogli śledzić u siebie, przed telewizorem. Jeśli chcesz, drogi Czytelniku, dowiedzieć się dlaczego w Seattle ciągle pada? „kto zabił Rosie Larsen?” to…

wtorek, 6 września 2011

Janusz Morgenstern

Dzisiaj zmarł Janusz Morgenstern.

Jak głosi anegdota to on, jako asystent Andrzeja Wajdy, wymyślił słynną scenę "Pamiętasz spirytus u Rudego?".


Pamiętajmy o jego filmach...

poniedziałek, 5 września 2011

"Sucker Punch", czyli o wiedzy i niewiedzy


Nie ma jednego, pewnego sposobu na uzyskanie najpełniejszego doświadczenia filmowego. Zanim przystąpimy do oglądania, można o filmie wiedzieć cokolwiek, bądź nie wiedzieć nic, no i jest jeszcze całe spektrum sytuacji pośrednich. Każda z opcji ma swoje wady i zalety. Bywa, że wiedząc cokolwiek o filmie, psujemy sobie nieświadomie zabawę, pozbawiamy się radości płynącej z tajemnicy, którą życzliwy recenzent był łaskaw zdradzić. A niewiedza, to jak skok na główkę do zamulonej wody. Emocje są, ale taka zabawa może się źle skończyć.

Przygoda z Sucker Punch była dla mnie jak skok z niedużej wysokości, ale na wyjątkową płyciznę. Głowa boli wciąż. Boli też szyja i ten ból to jedyne co powstrzymuje przed kręceniem nią z niedowierzaniem. Jeśli chcesz się przestrzec i oszczędzić sobie tytułowego „frajerskiego ciosu”, to…

sobota, 3 września 2011

"Jeż Jerzy", czyli o tym, że nie ma jeża bez kolców


Z jeżami jest zupełnie podobnie jak z różami. Tak jak i róży, jeża bez kolców nie ma. W przypadku róży, kolce mają sens głębszy. Każą nam zastanowić się nad naturą piękna. Nad ceną, jaką należy zapłacić za z pięknem obcowanie. Bardzo górnolotnie. Tak się chyba utarło, że róża to górnolotny kwiat. Z czasem, być może, coraz bardziej pretensjonalny. No, a jeże, ze swej natury są zdecydowanie bardziej przyziemne. Po prostu jeż, jaki jest, każdy widzi. Jaki jest Jerzy jeż, ci, co wiedzą, wiedzą. A ci, co nie, nie. Proste? Bez względu na to, do której grupy, drogi Czytelniku należysz, dowiesz się, czytając dalej, o co z tym jeża Jerzego filmem chodzi…

czwartek, 1 września 2011

"Kowboje i Obcy", czyli o tym jak przyrządzić koktajl*


Aby przyrządzić z sukcesem koktajl (* myślę i piszę po polsku, dlatego pisząc „koktajl” myślę „alkoholowy”), należy ściśle przestrzegać receptury. Można improwizować, ale wtedy jakość efektu finalnego pozostanie niewiadomą i istnieje poważne ryzyko, że jego zawartość wyląduje, na przykład, w zlewie. Wróćmy do receptur. Wierzcie lub nie, ale nauka o koktajlach (fachowo napojach mieszanych) zwie się miksologią. W ostatecznym rozliczeniu z promilem nawet miskologia w końcu polegnie, bo przecież chodzi o to, żeby… No właśnie, żeby co? Lufa czystej z gwinta, czy wymyślny koktajl, chodzi o to, by przez chwilę było miło, bardziej kolorowo, przyjemnie, rozrywkowo. Optymalnie, jeśli po wszystkim nie boli głowa.

W zadymionym saloonie nie spotkamy kowboja wznoszącego toast z innym rewolwerowcem, uzbrojonymi w palemki cuba libre czy innym mojito. Tym bardziej, przed wspomnianym saloonem nie wyląduje latający talerz. A może odwrotnie? Cóż, wyobraźnia nie zna granic. Jeśli chcesz, drogi Czytelniku wiedzieć co wynika z połączenia etosu Dzikiego Zachodu z UFO i jak taki koktajl smakuje, jesteś oddalony o dokładnie jedno kliknięcie…