wtorek, 10 stycznia 2012

"Szpieg", czyli o tym, że człowiek człowiekowi wilkiem


Myślę, że Thomas Hobbes lubiłby kino. To wynalazek, który w doskonały sposób kanalizuje emocje. Na sto kilkadziesiąt minut oddajemy każdorazowo swoją wolność w ręce biletera, a swój tyłek w fotelową pielesz. Gdy gasną światła rozpoczyna się seans, który niczym pijawka jest w stanie upuścić złej krwi. Skoro człowiek, gdy mu dać wolność, zajmuje się wyłącznie walką, to człowiek wolności w sali kinowej pozbawiony, nie stanie się od razu dobry, ale przez dłuższą chwilę nie będzie zły (za wyjątkiem kinowych trolli, którzy szeleszczą, mlaskają, paplają, stękają, stukają esemesy, wiercą się, syczą, nie wyciszają komórek – włączając te szare, ale to w zasadzie jest oddzielny podgatunek). Dlatego myślę, że Thomas Hobbes lubiłby kino. Wracając do wilków i wolnego człowieka. Mają jedno wspólne, poza tańcem – lubują się w skakaniu sobie do gardeł. Skakać do gardeł można na wiele różnych sposobów. Niekoniecznie warcząc i z pianą na ustach. Można to robić dyskretnie i przebiegle, w białych rękawiczkach, nie zostawiając żadnych śladów, ze sznytem i elegancją brytyjskiego gentelmana, ale i z szaleństwem, pełnym panicznego, permanentnego lęku. Tak właśnie skaczą sobie do gardeł brytyjscy szpiedzy w zawsze mglistym, zimnowojennym Londynie.

Nie warto zastanawiać się dlaczego 07 nie zgłasza się, Batman i Robin są na wakacjach, a Spiderman plącze się w zeznaniach. Szpieg to ekranizacja słynnej szpiegowskiej powieści Johna Le Carré pod tytułem Druciarz, krawiec, żołnierz, szpieg (być może trafniej: Druciarz? Krawiec? Żołnierz? Szpieg?), a superbohaterowie nie mają czasu na czytanie powieści. Zwłaszcza tych długich. Zajmują się przecież zbawianiem świata. Czyli czymś zupełnie odwrotnym od bohaterów Szpiega.

W najwyższych kręgach brytyjskiego wywiadu znajduje się kret. Przymusowo przeniesiony na emeryturę agent George Smiley (Gary Oldman) zostaje wezwany, by po cichu wytropić podwójnego agenta. To fundament intrygi, która z najwyższym filmowym kunsztem oplata absurd i szaleństwo zimnowojennej rzeczywistości, polegającej na nieustannej walce niezidentyfikowanych agentur z niezliczoną liczbą werbowanych gdzie popadnie agentów. To świat, w którym każdy może być wrogiem. A o tym kto nim jest decydują eleganccy mężczyźni, na podstawie zaszyfrowanych depesz. Szpieg to filmowy portret, skonstruowany z malarskim rozmachem. Warstwa estetyczno-wizualna filmu jest dopieszczona i wysmakowana. Obserwujemy śledztwo oczyma Smiley’a. Niby z boku, ale przecież Smiley tak naprawdę nigdy nie przestał być agentem. Ma w sobie to coś. Ten pierwiastek, który powstaje od nieustannego stresu, podejrzeń, napięcia. Szpieg to tak naprawdę zbiorowy portret ofiar permanentnej podejrzliwości. Ludzi, którzy stworzyli hydrę, która odgryza głowy swoje i wszystkim dookoła. Ludzi, którzy wpadli w maszynę, która zmienia niezauważalnie i nieodwracalnie. Ludzi, którzy w swoich zadymionych biurach są kwintesencją patologii systemu, który powołał ich na stanowiska.

W Szpiegu nie ma strzelanin. Fabuła jest gęsta, a atmosfera napięta. Tempo stylowe i poprowadzone z wyczuciem. Jest podziw dla wysublimowanej reżyserii Thomasa Alfredsona (warto zwrócić uwagę na jego poprzedni film – bardzo interesujący horror Pozwól mi wejść, którego hollywoodzki remake niedawno był w kinach). Kreacje aktorskie najwyższej próby. Nie tylko Gary Oldman, który minimalnymi środkami panuje nad całą sytuacją. Także postaci drugoplanowe z brawurowym Tomem Hardym i świetnym Benedictem Cumberbatchem na czele. Szpieg to naprawdę duże kino. Śmiało polecam oddać się w niewolę na 127 minut i zanurzyć w atmosferze wczesnych lat siedemdziesiątych, w sam środek bezlitośnie subtelnej i schizofrenicznej rozgrywki między sowiecką agenturą a MI6. Warto dowiedzieć się, czy to George Smiley będzie się uśmiechał na końcu.

Druciarz? Krawiec? Żołnierz? Szpieg?

warto

Szpieg, reż. T. Alfredson, Francja, UK, Niemcy 2011

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz