Aby przyrządzić z sukcesem koktajl (* myślę i piszę po
polsku, dlatego pisząc „koktajl” myślę „alkoholowy”), należy ściśle
przestrzegać receptury. Można improwizować, ale wtedy jakość efektu finalnego pozostanie niewiadomą i istnieje poważne ryzyko, że jego zawartość
wyląduje, na przykład, w zlewie. Wróćmy do receptur. Wierzcie lub nie, ale
nauka o koktajlach (fachowo napojach
mieszanych) zwie się miksologią.
W ostatecznym rozliczeniu z promilem nawet miskologia
w końcu polegnie, bo przecież chodzi o to, żeby… No właśnie, żeby co? Lufa
czystej z gwinta, czy wymyślny koktajl, chodzi o to, by przez chwilę było miło,
bardziej kolorowo, przyjemnie, rozrywkowo. Optymalnie, jeśli po wszystkim nie boli
głowa.
W zadymionym saloonie nie spotkamy kowboja wznoszącego toast
z innym rewolwerowcem, uzbrojonymi w palemki cuba libre
czy innym mojito. Tym
bardziej, przed wspomnianym saloonem nie wyląduje latający talerz. A może
odwrotnie? Cóż, wyobraźnia nie zna granic. Jeśli chcesz, drogi Czytelniku
wiedzieć co wynika z połączenia etosu Dzikiego Zachodu z UFO i jak taki koktajl
smakuje, jesteś oddalony o dokładnie jedno kliknięcie…
Tradycja filmowych koktajli jest długa i bogata. Był King Kong kontra Godzilla,
Obcy kontra Predator,
Godzilla kontra Mechagodzilla,
Obcy kontra Predator 2,
Godzilla
kontra Gigan, Kramer vs. Kramer,
Potwory kontra Obcy,
nie sposób pominąć Godzilla kontra Megalon…
Mogę jeszcze wymieniać… Przeskoczę jednak, w trosce o Twój cenny, drogi
Czytelniku, czas do najświeższego koktajlu, czyli Kowboje i Obcy.
Niech Cię nie zwiedzi „i” w tytule. W żadnym wypadku jedni nie lubią się z
drugimi i śmiało zamiast „&” mogłoby być „vs.”
Na wstępie, wyjaśnijmy jedno: wbrew zapowiedziom
dystrybutorów nie będzie ani Indiany Jonesa, ani Jamesa Bonda. Indiana Jones ma
teraz serię wykładów z etnohistorii
Mezoameryki, zaś 007 zaginął podczas zamieszek gdzieś na przedmieściach
Londynu, ale to tajemnica. Wykłady nie są tajemnicą.
Przejdźmy do sedna. Jeśli nie masz, drogi Czytelniku,
problemów z Obcymi ostrzeliwującymi ludzi w niedalekiej przyszłości, to trudno
byś miał problem z Obcymi ostrzeliwującymi ludzi pod koniec XIX wieku w Ameryce
Północnej, prawda? Zarówno jeden, jak i drugi koncept jest oparty na dokładnie
tym samym, fantastycznym założeniu. W nowym – starym otoczeniu Obcy, jak to
zwykle bywa w ich naturze, pojawiają się by eksploatować naszą planetę i
zniewalać jej mieszkańców. Ale zanim się pojawią mamy do czynienia ze stylowym,
klimatycznym westernem. Wielka zasługa pomysłowej i oryginalnej pracy twórczej
operatora Matthew Libatique’a,
który ma co filmować, bo poza głównym, znamienitym duetem, mamy cały szereg
soczystych, brawurowych epizodów aktorskich z Paulem Dano i Samem Rockwellem na
czele. A gdy już się Obcy pojawiają zaczyna się jatka. Jeśli chcecie zobaczyć,
czy z colta uda się zestrzelić latający spodek? Dostaniecie możliwość przekonania
się. Poza tym cała opowieść prowadzi do szlachetnego morału, że w kupie siła
ludzkość razem, ponad podziałami pokona każdego wroga i sprosta każdemu wyzwaniu.
Czy warto?
Warto jeśli chcesz się rozerwać, przy okazji popatrzeć jak
obcy rozrywają kowbojów, a kowboje obcych. Rozrywka na przyzwoitym poziomie.
Zdecydowanie:
można
Kowboje i obcy, reż. J. Favreau, USA 2011
Zamarudzę, że w tej recenzji tylko jeden akapit tak naprawdę poświęcony jest filmowi. Przekierowało mnie tu z Filmwebu z notki o Bitwie Warszawskiej, ale chyba na dłużej nie zostanę, bo jednak lubię, gdy recenzja filmu jest o filmie :)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam
Ag
@ Ag:
OdpowiedzUsuńZgadzam się. Jeden akapit "tak naprawdę poświęcony jest filmowi". Cała reszta, poświęcona jest "nie-wprost". Jeśli nie czujesz zamysłu, to życzę by przeglądarka równie skutecznie przekierowała Cię z powrotem na filmweb, gdzie recenzje składają się ze wstępu (notka biograficzna o twórcy i jego filmografii) rozwinięcia (streszczenie fabuły) i podsumowania (bardzo okrągłego).
A mi się twoje teksty podobają, nawet jeśli nie są pełnoprawnymi recenzjami (no bo kurna niby kto powiedział, że mają być?). Blog na pewno będę obserwował - o!
OdpowiedzUsuń