środa, 24 sierpnia 2011

"Moon" i "Kod nieśmiertelności", czyli o tym czy istnieje syndrom drugiego filmu i czy warto się tym przejmować?

Recenzja "dwa w jednym", zapraszam:

Debiut Duncana Jonesa obejrzałem przez przypadek. Spodobała mi się stylowa okładka płyty DVD, a tytuł – Moon zaintrygował. Do tego jeszcze Sam Rockwell w roli głównej i Kevin Spacey jako HAL 9000 Gerty.

Film był przyjemnością. Rasowy dramat psychologiczny, science-fiction w starym stylu z makietami i modelami, zamiast komputerów, tekstur i pikseli. Włączam dodatki – wywiad z twórcami na festiwalu Sundance. Wszyscy mówią z sensem. Doskonale wiedzą po co zrobili ten film. Wow – to debiut!, zakrzyknąłem, bo dopiero w tym momencie dotarła do mnie ta informacja...

Duncan Jones debiutuje filmem, który musiał trochę kosztować. Pani producentka dziękuje całej ekipie, dziękuje też swojemu mężowi – Stingowi, bez pomocy którego film by nie powstał. Fajnie – myślę – nie wiedziałem, że Sting dorzuca się do filmów. Ale dlaczego dorzucił się akurat do tego? Na imdb w dziale ciekawostki dowiaduję się, że Duncan Jones jest synem Dawida Bowie. Ma to sens? Być może, ale większy ma to, że ten facet po prostu umie robić filmy…

Kod nieśmiertelności to bardzo porządny thriller. Główny pomysł fabularny oparty jest na założeniu będącym naukową fikcją, ale element fantastyczno-naukowy jest nienachalny i sensownie wytłumaczony. Reżyser sprawnie buduje napięcie od pierwszych scen. Zaczyna się zaskakująco, a suspens nie opuszcza aż do zakończenia mimo, że po drodze można się poczuć jak w „dniu świstaka”. Jest też w Kodzie nieśmiertelności zawarta odpowiednia dawka świeżości. Jeśli, drogi Czytelniku¸ widziałeś Moon, to w tej propozycji dostrzeżesz bez trudu znajome elementy filmowego języka, zalążki własnego stylu Duncana Jonesa.

Żebyśmy się dobrze rozumieli, Kod nieśmiertelności nie zmieni, drogi Czytelniku, Twojego życia, ale zapewni sto kilkadziesiąt minut naprawdę niezłej rozrywki. Otworzy także możliwość do refleksji, ale bez narzucania się – tylko dla chętnych.

Duncan Jones to zdolny reżyser. Swoim debiutem pokazał, że jest bezkompromisowy, pomysłowy i pewien własnego rzemiosła, umie pracować z aktorem i nie musi uciekać w udawany czy naciągany „artyzm”. Drugim filmem potwierdził, że jest przede wszystkim sprawnym filmowcem, który opowiada wartko i z suspensem. A jeśli chodzi o pierwszą część pytania postawionego w tytule, to warunkiem sine qua non istnienia owego syndromu jest posiadanie elementarnej wiedzy nt. ścieżki artystycznej reżysera, co jest warunkiem absolutnie niekoniecznym do nieskrępowanego cieszenia się filmem. Jakimkolwiek. Czyli, z pełną odpowiedzialnością – można się nie przejmować. 

Kod nieśmiertelności, reż. D. Jones,  – zdecydowanie:

można

Moon, reż. D.Jones, – tym bardziej:

warto

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz