niedziela, 28 października 2012

"Skyfall", czyli Bond na szeroko rozstawionych nogach


Niebo nie spadnie wam na głowę podczas seansu nowej odsłony przygód 007. Nie zmienia to faktu, że Skyfall to niemal perfekcyjne kino akcji, które trzyma mocno w swoim uścisku przez przeszło 140 minut. 

Sam Mendes nie robi rewolucji, ale nie może też być mowy o zjadaniu własnego ogona. Najnowszy Bond jest świeży, mimo że trochę zmęczony. Podstarzały jakoś nie pasuje do Daniela Craiga, który pewnie czuje się w skórze najsłynniejszego agenta MI6. Wiele w tym wszystkim subtelnej autoironii, która na szczęście nie bierze filmu w nawias. Przy całej swej wizualnej wirtuozerii Skyfall jest także fantastycznie obsadzony i zagrany. Javier Bardem ustanawia zupełnie nowy punkt odniesienia w dziedzinie filmowego antagonisty. Dziewczyny Bonda są nie tylko seksownym dodatkiem (fantastyczna Bérénice Marlohe w przejmującym epizodzie). Odmłodzony Q (Ben Whishaw) wręcz zyskuje na uroku, mimo że nie rozdaje już wybuchających długopisów. Zaś dzięki M (Judi Dench) udaje się w film akcji sprawnie wpleść wątek polityczno-społeczny i choć na chwilę zwątpić w rolę szpiegów i wywiadów. Jej i 007 finałowa podróż do przeszłości jest zdecydowanie godna 50 lat serii. James Bond w naprawdę wysokiej formie.

warto

Skyfall, reż. S. Mendes, UK, USA 2012

niedziela, 23 września 2012

"Jesteś Bogiem", czyli nekrofilm


Bywa, że powstają filmy, o których zupełnie nie chce się pisać. Takie, które wzbudzają niesmak. Trzeba się wtedy przełamać i dać wyraz. Twórcy filmowi mają w zanadrzu szereg strategii, dzięki którym udaje im się zakamuflować płytkość swoich dzieł i okryć płaszczem ochronnym przed słowem szczerej krytyki – zgodnie z ludową moralnością „o zmarłych tylko dobrze, albo wcale”. Tak powstał podgatunek tzw. „nekrofilmu”. Sprawa jest brutalna – robimy film w oparciu o losy osoby zmarłej, najlepiej niedawno i tym samym zachwyt krytyki mamy jak w banku. Tatarak, 33 sceny z życia – to już klasyczne przykłady tego nurtu. Niestety Jesteś Bogiem także czerpie z tej niechlubnej tradycji.

Jeśli zastanawiacie się, czy to film dobry, który zasługuje na wszystkie recenzenckie zachwyty, odpowiadam – to nie jest film. Po prostu. To zbiór scen. Pocztówek z epoki. I tak jak na straganie w Zakopanem czy Kołobrzegu bardzo niewiele pocztówek jest ładnych. Większość nijaka i brzydka.

Jesteś Bogiem stoi w sprzeczności z podstawowym ideałem kultury hip-hop – szczerością. Twórcy niby zabezpieczają się, że to historia fabularyzowana, ale upraszczające przekłamania spłycają tę opowieść, pozbawiając jakiejkolwiek dramaturgii. Nie jestem biografem polskiej sceny rapowej, ale lektura wpisu na Wikipedii o Magiku pokazuje bardziej złożony, skomplikowany i po prostu ciekawszy obraz tego człowieka, niż seans Jesteś Bogiem. Zupełnie zmaryginalizowany został udział Magika w projekcie Kaliber 44, z którym wydał dwie płyty, a których nakład liczony był w dziesiątkach tysięcy egzemplarzy, z którym zagrał dziesiątki koncertów, udzielał wywiadów telewizyjnych i z którego odszedł. Polecam wywiad z Abradabem – kolegą Magika z K44, który bez zacietrzewienia i z dystansem tłumaczy specyfikę ich relacji:
Tylko pierwszej płyty Kalibra rozeszło się 80 tys., drugiej kolejne kilkadziesiąt tysięcy. Rozumiem, że Magik miał rodzinę i pewnie miał więcej wydatków niż my, ale żeby aż tak? Niemożliwe. Zupełnie też sobie nie wyobrażam, że on w tamtych czasach, kiedy Kaliber był naprawdę na topie i bez przerwy puszczali nas w radiu, nie mógł kompletnie znaleźć wydawcy. Chłopaki nagrywali po kątach, ale to był raczej efekt ich braku ogarnięcia, a nie faktycznych możliwości. Jestem pewien, że SP Records, które wtedy wydawało nasze płyty, Paktofonikę wydałoby z pocałowaniem ręki.
Autorzy filmu wciskają nam śląską impresję nt. amerykańskiego snu. Naiwną i opartą na stereotypie. Nażelowanych cwaniaczków ze złotymi łańcuchami, piszczących groupiess itp. I co z tego, że aktorzy się starają, nauczyli się rapować, gdy nie mają ról do zagrania. Wszystko jest oczywiste, zakończenie znane od początku, a relacje między postaciami pozbawione głębi i logiki. Filmowy Magik irytuje. Nie wiadomo, dlaczego Magik kocha swoją żonę, która sprawia wrażenie nudnawej zołzy, nie wiadomo dlaczego nagle zaczyna ją zdradzać, nie wiadomo dlaczego ciągle nie ma kasy, dlaczego ciągle pożycza mu ją menadżer Gustaw. Nic nie wiadomo. Zieje pustką, którą ratują jedynie rapowe numery – jedyny element tej produkcji, w którym o coś chodziło. Trudno jest mierzyć się z samobójstwem, ale to filmowe nie prowokuje żadnych pytań. Nie ma żadnych konsekwencji, zaś scena, w której ojciec Magika, całuje go w czoło, po tym jak ten spadł 9 pięter w dół na betonową ulicę pod blokiem to jakiś absurd – bohater nie ma ani jednego zadrapania i można pomyśleć, że po prostu śpi nawalony przed blokiem.

Jeśli chcecie dowiedzieć się czegoś o Magiku i Paktofonice, zapraszam do wikipedii czy na youtube. Jeśli chcecie obejrzeć muzyczny film o zespole, którego lider popełnia samobójstwo wypożyczcie Control Antona Corbijna. Jesteś Bogiem to kolejne filmowe oszustwo spod znaku białoczerwonej flagi. Recenzencki zachwyt jest chyba podstępną próbą ostatecznego zniechęcenia widzów do rodzimych produkcji. Trochę dobrego rapu, solidna scenografia, dobre kostiumy i trzech młodych zdolnych aktorów, z których żaden nie stworzył kreacji nie zmieniają faktu, że to film, który nie stawia przed widzem żadnych pytań, a odtwarza jedynie zakłamaną wizję pewnej prawdy. Zdecydowanie,

oj, lepiej nie

Jesteś Bogiem, reż. L. Dawid, Polska 2012

wtorek, 28 sierpnia 2012

"Mój tydzień z Marilyn", czyli o tym jak otworzyć drzwi za pomocą wytrycha


W otwartych drzwiach rzadko jest coś interesującego. Interesujemy się tym co za zamkniętymi się odbywa. Zamknięte drzwi można otworzyć na wiele sposobów. Banalnie, np. za pomocą klucza. Siłowo, np. łomem. Finezyjnie, np. za pomocą wytrychu. Za wielkimi ciężkimi, mosiężnymi wrotami wyobraźni stoją szeregiem nasze wyobrażenia o historycznych postaciach, ikonach popkultury itp. Na co dzień wystarcza nam świadomość, że tam po prostu są. Przy okazji kaprysu, można spróbować podglądnąć co nieco przez dziurkę od klucza. Raz na jakiś czas przychodzą filmowcy. Stają przed wrotami i mówią: „A teraz patrzcie - ja Wam ukażę!” Ci z kluczami, uchylają przed nami garść oczywistości i banałów, zwykle na tle mdławego landschaftu (patrz seria o JPII). Jeśli interesuje Was jaki obraz wyłania się zza drzwi rozłupanych przez filmowców, którzy używają łomów, czy siekier zawsze możecie obejrzeć Bitwę Warszawską 1920 (bez względu na to w ilu wymiarach będzie to prawdopodobnie jedno z najgorszych doświadczeń filmowych w waszym życiu). Niektórzy filmowcy jednak zdobywają się na wysiłek wyszukania wytrycha. To prawdopodobnie jedyny sposób, by dobrać się do nieoczywistości.

Przeciętne wyobrażenie nt. Marilyn Monroe sprowadza się do białej sukienki, oczywiście podwiewanej od dołu, jednego uczesania i heppi bersdej. Mój tydzień z Marilyn rzuca subtelne wyzwanie jej ikonicznemu wizerunkowi. Sprawna i finezyjnie podana opowieść pokazuje wycinek z kulisów życia filmowej gwiazdy z perspektywy młodego chłopaka, który stawia pierwsze kroki w filmowym biznesie (w oparciu o autobiograficzną książkę Colina Clarka).

Marylin obserwujemy przez pryzmat cienkiej granicy między byciem słodką a byciem suką. Seksapilem a skurwysyństwem. Najpewniej właśnie gdzieś pomiędzy tymi skrajnościami skryty jest geniusz i tajemnica jej sukcesu. Ale to nie tylko rozprawa o źródłach jej fenomenu. To także refleksja na temat aktorstwa w ogóle, przez pryzmat odwiecznego konfliktu między starym (dostojny Kenneth Branagh jako Sir Laurence Olivier) a nowym (wspaniała Michelle Williams jako Marilyn).

Mój tydzień z Marilyn to kino zrobione z dużym wyczuciem i wdziękiem, no i wspaniale zagrane. To nie jest film, który ma pretensje do wybitności. Na całe szczęście nie jest także filmem oczywistym. I dla tej nieoczywistości,

warto

Mój tydzień z Marilyn, reż. S. Curtis, UK, USA 2011

środa, 1 sierpnia 2012

Puknij się pan w łeb, czyli o tym jak Franek się wkurwił

To nie będzie recenzja, ani artykuł. To będzie wpis. Emocjonalny. Franek się wkurwił. Wkurwił na głos.

Uwaga na wstępie - post zawiera sformułowania wulgarne i powszechnie uznawane za obraźliwie. Trudno.
Przy stole siedzą trzy młode osoby: Melania (Magdalena Grąziowska), Przemek (Bartosz Porczyk) i Otto (Ksawery Szlenkier). Ten ostatni ubrany w niemiecki mundur trzyma w ręku... karabin maszynowy, z którego mierzy do Przemka. - Może chciałbyś herbaty, może kawy? A może coś do jedzenia? - Melania nieco uwodzicielsko pyta Ottona, jakby sytuacja była zupełnie zwyczajna. On z trudem, śmiejąc się, wypowiada słowo "kiełbasa" - bo reszta rozmowy toczy się po niemiecku - ale w końcu prosi o piwo. Melania za jego milczącą zgodą idzie do lodówki. Wyciąga z niej puszkę piwa. By ją odebrać, Otto musi odłożyć broń na stół. Piwo z otwieranej puszki tryska jak fontanna, a wtedy zaskoczony Otto dostaje od Melanii w głowę czymś ciężkim... 
Jesteśmy w hali zdjęciowej wytwórni na Chełmskiej w Warszawie, gdzie Juliusz Machulski kręci komedię fantastyczną "AmbaSSada". To ósmy dzień zdjęciowy.
Czy to fragment gimnazjalnej rozprawki? Wycinek z eseju maturalnego? Reportaż do szkolnego radiowęzła? Nie - to fragment "artykułu" uznanego krytyka filmowego Jacka Szczerby. Jeśli tak jak ja nie możecie uwierzyć w to, co czytacie, to trzymajcie się - to jeszcze nie koniec.
Operator Witold Adamek stara się, by podczas tej sceny nie było widać w kadrze marki piwa na puszce, żeby wystrzał piany przy jej otwieraniu był jak największy i żeby cios w głowę Ottona wypadł okazale. Niemiec zwala się po nim z krzesła. Rzecz jasna na podłożony obok materac, którego kamera nie pokazuje. Między kolejnymi dublami trwa wycieranie zamoczonej podłogi, jeden z asystentów suszarką do włosów suszy krzesło...

To się nazywa "magia kina" według Jacka Szczerby - nie pokazują materaca! Rozumiecie już, na czym polega ta sztuczk
Przenosiny w czasie? Czemu nie, przecież już w komedii "Ile waży koń trojański" Machulski udowodnił, że nie ma z tym żadnych problemów.
No pewnie - jak wykurwiście wyszedł Koń trojański wie każdy, który widział tego gniota. Można śmiało stwierdzić, że pan Machulski ma papiery na reżyserowanie filmów o przenosinach w czasie. Podobna dla Ambassady zrezygnował z kręcenia kolejnej części serii Powrotu do przyszłości. Generalnie polscy filmowcy z niczym zdają się nie mieć żadnych problemów.
Mnie na planie "AmbaSSady" najbardziej urzekło jednak filmowe mieszkanie: zupełnie jak prawdziwe, tyle że bez sufitu. Duże i wygodne - łazienka z kuwetą dla kota, sypialnia z szerokim łóżkiem, salon z plazmowym telewizorem, gabinet z wygodnym biurkiem i półkami na książki (książek w ogóle jest tu pełno). Podziwiałem ubrania i kije golfowe w garderobie, a na tzw. zapleczu kilka zapasowych sztuk munduru Ottona, do wymiany, gdy komplet używany do zdjęć będzie już mokry od piwa.
Każdy z pewnością widział kiedyś film, w którym bohater zagląda do lodówki, co kamera filmuje tak, jakby sama była w tej lodówce. Trik polega oczywiście na tym, że lodówka nie ma tylnej ścianki. Taka lodówka była też w studiu na Chełmskiej - nie mogłem się oprzeć, żeby do niej nie zajrzeć. Piwa w niej nie znalazłem. A może z przejęcia go nie zauważyłem?
Panie Jacku, kino od zawsze korzysta z przestrzeni studyjnych. To żadna nowość, nie ma się, czym podniecać, do chuja! Można wejść do lodówki, choćby od tyłu i trochę ochłonąć, co sugeruję, gdyż panie Jacku, tak kadzić po prostu nie wypada. Jeśli zastanawiacie się skąd się ta bezrefleksyjna, dyletancka egzaltacja bierze? Służę pomocą. W jednym z filmików, o tym właśnie, ok 1m40s:
http://wyborcza.pl/12,82983,12201060,Winda_wehikulem_czasu__niemiecki_oficer_kontra_piekna.html 
nietrudno dostrzec gdzie, oprócz studia na Chełmskiej kręcone są zdjęcia do filmu Machulskiego. Tuż za rogiem, wręcz na przeciwko - w siedzibie koncernu Agora przy ulicy Czerskiej. Koincydencja? Franek nie wierzy w takie przypadki. Agora, to koncern medialny, wydawca Gazety Wyborczej, w której zatrudniony jest rzeczony pan Szczerba. Czy kogoś zdziwi, gdy oficjalnie okaże się, że Agora jest jednym z producentów filmów Machulskiego? Mnie na pewno nie. Dlatego, by zachować twarz warto od razu na wstępie zaznaczyć, że to co spłodził pan Szczerba to nic innego jak artykuł sponsorowany. Tak to działa, w naszym filmowym świecie wzajemnej adoracji, w którym krytycy filmowi to banda przygłupich lizusów, kompletnie odciętych od rzeczywistości, dla których wyjście do kina to darmowy bankiet ze znajomymi.

Ciekaw jestem, czy te wszystkie gnioty, które tak wielkodusznie "gwiazdkują" podobałyby im się tak samo, gdyby przyszło im płacić prawie trzy dychy za bilet, jak normalnemu człowiekowi?

Artykuł Szcerby jest ohydny na wielu poziomach i wkurwił mnie strasznie, wręcz rozsierdził. Rozumiem, że są ludzie, którzy uznają Seksmisję za komedię wszechczasów, ale to było w 1983 roku, do kurwy nędzy! Panie Szczerba rypnij się pan w łeb, bo po Kołysance naprawdę nikt nie czeka na kolejny film Machulskiego. Wybitność, to nie jest tytuł, który otrzymuje się dożywotnio i z automatu. Jesteś tak dobry jak Twój ostatni film, czyli w przypadku Machulskiego - jesteś chujowy! I to podwójnie. A jak ktoś nie wierzy, to niech sobie zobaczy Konia trojańskiego i Kołysankę - życzę powodzenia.

Nie wiem, na czym jeszcze polega symbioza polskich krytyków z filmowcami, ale naprawdę to wzajemne gmeranie się po jajcach przyprawia mnie o mdłości. Filmy w Polsce są dotowane z haraczu pobieranego od wszystkich dostawców mediów: nadawcy telewizyjni, platformy cyfrowe, kina, dystrybutorzy. Rocznie zbiera się tego przeszło 100 milionów złotych, które wypierdalane są w błoto na przeszło trzydzieści produktów filmopodobnych, których powstanie możliwe jest dzięki lizusom pokroju Szczerby i leniom odcinającym kupony jak Machulski. Polski producent, żerując na dotacjach, jeśli w ogóle, to ponosi minimalne ryzyko finansowe. Frekwencja na polskich filmach artystycznych jest generalnie żałosna. Widzowie polskich komedii w dużej mierze mają problemy z równoczesnym czytaniem napisów, wpierdalaniem popcornu i żłopaniem piwska. A wszystkim od początku zarządza jedna baba - polska Amelia, czyli Agnieszka Odorowicz:


Z ręką na sercu przypomnijcie sobie ostatni polski film, który Was wzruszył, rozśmieszył, nauczył czegoś nowego, odkrył nieznany zakątek świata, emocji. Zrobił z Wami coś, co tylko sztuka zrobić z człowiekiem potrafi i na trwałe zapisał się w Waszej pamięci. Można wpisywać śmiało w komentarzach. Ciekawe ile się tego uzbiera. Może jest rzeczywiście tak wspaniale, jak chcieliby nam wmówić nasi krytycy.

Mnie wydaje się jednak, że polskie kino jest równie puste jak spojrzenie pani z powyższego zdjęcia. Wiem, że nie jest to argument merytoryczny. Wiem, że chaotycznie generalizuję, ale to nie jest kwestia gustu. To po prostu kwestia smaku.

Tyle.


Artykuł sponsorowany z planu Ambassady możecie przeczytać tutaj.


niedziela, 29 lipca 2012

"Mroczny Rycerz Powstaje", czyli jak epicko skonkludować


Upały i filmy o superbohaterach idą z sobą w parze. Zwłaszcza w wydaniu klimatyzowanych multipleksów. Najnowszy – ostatni w wydaniu Christophera Nolana Batman rozczarowuje, ale nie znaczy to wcale, że jest złą opcją na schronienie się przed gorącem.

Trylogia zatacza koło i wraca do punktu wyjścia, czyli poziomu z 2005roku, czyli Batman - Początek. To solidne kino rozrywkowe, które nie ma wiele wspólnego z artyzmem i epickością drugiej części. Mroczny Rycerz pozostaje jedynym filmem o superbohaterze, w którym ani przez moment nie wątpiłem, że Gotham City można wskazać bez problemu na mapie świata, i który urealniając komiksową postać stworzył zupełnie nowy poziom metafory. Finałowy odcinek trylogii o Batmanie w tym kontekście rozczarowuje, bo wraca do swoich komiksowych korzeni i nie spełnia swojej głównej marketingowej zapowiedzi – nie jest konkluzją, a i z epickością radzi sobie średnio.

Jeśli oczekujecie rozwiązań ostatecznych – zawiedziecie się. Po raz kolejny okazuje się, że superbohatera zlikwidować nie jest łatwo, zwłaszcza jeśli przynosi dochody. Mroczny Rycerz Powstaje to kino rozrywkowe i jeśli w tym dokładnie miejscu ulokujecie swoje oczekiwania nie rozczarujecie się.

można

poniedziałek, 9 lipca 2012

"Hotel Marigold", czyli o tym, że nigdy nie jest za późno na happy-end


Brytyjczycy mają patent na komedię. Umieją pleść wielowątkowe opowieści. Budować wyraziste postaci, których losy tworzą razem barwny kolaż. Nie inaczej jest w przypadku Hotelu Marigold, z tą różnicą, że grupa bohaterów jest w zaawansowanym wieku. Dawno w jednym filmie nie oglądałem tylu utalentowanych... staruszków zdaje się być tutaj nie na miejscu. Całość to zbiór przypowieści o ludziach, z których każdy na swój sposób odkrywa, że na szczęście nigdy nie jest zbyt późno. A odkrycia tego dokonują z dala od domu, na skraju brytyjskiego imperium - w Indiach, z sobie właściwym zdystansowanym, brytyjskim humorem.

Twórcy momentami szarżują, kiedy to nad całością górę bierze bollywoodzki melodramatyzm, ale nie zmienia to faktu, że Hotel Marigold to produkcja udana, ciepła i wzruszająca, i nie ma znaczenia, że przy chłodnej analizie wychodzą niedostatki narracyjne czy psychologiczne uproszczenia. Oglądanie bandy zdolnych brytyjskich emerytów dostarcza solidną dawkę katartycznej rozrywki.

Sprawnie zrealizowane, proste, ciepłe i mądre kino o sprawdzonych życiowych prawdach. Na końcu wszystko będzie w porządku. Jeśli nie jest w porządku to znaczy, że to jeszcze nie koniec.

warto
Hotel Marigold, reż. J. Madden, UK 2011

piątek, 6 lipca 2012

"Niesamowity Spider-Man", czyli o tym ile razy można rozpoczynać


Sequel, prequel, remake, z rzadka adaptacja. Tak wygląda krajobraz holywoodzkich blockbusterów z budżetem <200mln $. Niesamowitego Spider-Mana nie łatwo sklasyfikować. To po prostu jeszcze raz to samo, tyle że od początku i nie ma sensu zagłębiać się w logikę, dopóki mechanizm działa. Czy ktoś z Was zastanawia się, dlaczego w McDonald'sie nie podają jagnięciny w truflach? No właśnie. Do McDonalda nie chodzimy po to, żeby narzekać że mają tylko frytki i hamburgery.

Jeśli się rozumiemy, to przejdę od razu do konkretów. Warto zobaczyć Niesamowitego Spider-Mana, bo to jeszcze raz to samo, ale od początku. W filmach o superbohaterach początki są najfajniejsze. Zwyczajne przeobraża się w niesamowite. Peter Parker staje się człowiekiem pająkiem, uczy nowych mocy bawiąc się przy tym jak nastolatek, a my bez względu na wiek, bawimy się razem z nim. Nowy Spider-Man – Andrew Garfield, jest może trochę chuderlawy, ale na pewno bardzo sympatyczny i jego olbrzymia frajda z noszenia pajęczego kostiumu udziela się. Iskrzy między nim a jego ekranową ukochaną (Emma Stone) aż miło. Fruwa po Nowym Jorku w prawdziwym 3D, i to też robi wrażenie. Potrójne. Brakuje trochę przerażającego nemezis. Rhys Ifans jako szalony naukowiec/wielka jaszczurka nie ma charyzmy Willema Defoe. Po reżyserze Marcu Webbie (500 dni miłości) też pewnie można się było trochę więcej spodziewać. Nie zmienia to faktu, że Niesamowity Spider-Man, stanowi sam w sobie doskonały pretekst, by spędzić prawie trzy godziny (136 min + blok reklamowy) w klimatyzowanej sali multipleksu. Na pewno bardziej ekologiczny niż siedzieć w samochodzie na biegu jałowym, jeśli samochód posiadamy, a tenże klimę.

A na tych, którzy wysiedzą chwilę na napisach końcowych czeka niespodzianka, w postaci ukrytej sceny, która... Tak właśnie – zapowiada kolejną część przygód Spider-Mana, czyli sequel remake'u nowej serii, albo jakoś tak i wtedy pewnie okaże się ile nowa odsłona Spider-Mana tak naprawdę jest warta. Tymczasem nowy stary początek jest zupełnie niezły.

można

środa, 4 lipca 2012

"Cosmopolis", czyli o finansiście co chciał się ostrzyc


Franek nie czytał powieści Dona DeLillo. Franek nie czytał wielu książek. Z tych, które przeczytał, większość nie doczekała się swoich ekranizacji. To chyba właściwa proporcja. Film nie powstał przecież jako medium do ekranizowania książek. Film ma swoje opowieści, a książka swoje. By te światy miały się przenikać, winien zaistnieć słuszny powód. Skoro wszystko powiedziano już w książce, po co robić kiepski film na jej podstawie?

Franek nie czytał powieści DonaDeLillo, dlatego nie może się odnieść, czy jest ona dziełem udanym, czy nie. Z pewnością autor legitymuje się pewną renomą, jak zresztą autor ekranizacji – David Cronenberg. Po seansie Cosmopolis zdaje się jednak, że renoma Davida Cronenberga dawno już go przegoniła i zostawiła daleko w tyle (w raczej nieciekawym miejscu). Franek nie ma pojęcia, czym w zamierzeniu miało być  Cosmopolis. To, co zobaczył na ekranie przypominało efekciarski teatr telewizji z przeceny, czy innej wyprzedaży. Robert Pattinson jedzie limuzyną przez jakieś miasto. To rekin finansjery, ale równie dobrze mógłby być wampirem tejże, bo jego twarz przedstawia identyczną paletę emocji, co w niesławnej słynnej sadze młodzieżowej o wampirach: Twilight. Pattinson jedzie się ostrzyc, a co chwilę dosiadają się do jego limuzyny kolejne postaci. Wszystkie dziwne, z jakiegoś podejrzanego, zmyślonego świata o bardzo specyficznej estetyce. Z każdą kolejną Pattinson prowadzi nudziarskie gadki z pogranicza światowej ekonomii, rynków walutowych, technologii, seksu, filozofii, sensu życia, wszystko na tle otwierającego cytatu ze Zbigniewa Herberta. Dziwny styl opowiadania kamerą Cronenberga od pierwszych kadrów irytuje. Wkurza syntetyczny świat. Irytują grubą nicią szyte meta-parabole do kondycji globalnego świata. Pattinnson jest pozbawiony charyzmy w groteskowym wymiarze, co znacząco utrudnia wejście w role pozostałym postaciom. Wszyscy aktorzy zagrywają się na całego, próbują grać dziwnie, znacząco, a wychodzi im głupio i manierycznie. Widać, że zostali całkiem osamotnieni przez reżysera.

Franek siedział, oglądał, minuty dłużyły się niemiłosiernie. Na koniec odetchnął z ulgą, że to koniec.  Cosmopolis Cronenberga, to jego zdaniem filmowa pomyłka. Jeszcze nie wie, czy sięgnie po powieść, choć jest w stanie sobie wyobrazić, że między wierszami pojawią się sensy, których między klatkami zabrakło. Nie wszystko da się zekranizować.

Franek napisał tę krótką recenzję w trzeciej osobie, jako urozmaicenie, wobec tematu filmowego, do którego serca nie miał, i który serca jego nie poruszył. Tym, którzy chcą się zapoznać z twórczością DeLillo, a z jakiegoś powodu nie mogą jej przeczytać, Franek poleca audiobooki.

oj, lepiej nie

Cosmopolis, reż. D. Cronenberg, Francja, Kanada, Portugalia, Włochy 2012

środa, 27 czerwca 2012

"Szepty", czyli wiktoriańskie ghostbusters


Szepty, brytyjski horror psychologiczny, wciąż w niewielkiej liczbie kopii nawiedzają kina. To nie tylko przykład tzw. polskiej szkoły kreatywnego tłumaczenia tytułów (ang. The Awekening, czyli przebudzenie), ale także dobry przykład na to, jak trudno zrobić bezbłędne kino gatunkowe.

Szepty mają twarz Rebecci Hall, która w pastelowych barwach prezentuje się intrygująco i atrakcyjnie. Otwierająca scena, zaskakująca dla tych, którzy nie zapoznawali się przed seansem z materiałami prasowymi, jest tak samo intrygująca (zaskakująca przewrotka), co atrakcyjna – rzeczona Rebecca Hall – wcielająca się w postać Florence, kobiety błyskotliwie demaskującej wszelkie przejawy rzekomego działania sił nadprzyrodzonych. Jak wiadomo, duchy nie istnieją. Istnieje rozum oraz wiedza, co Florence udowadnia w swojej bestsellerowej książce, w której bez cienia wątpliwości rozprawia się z wszelkiej maści oszustwami związanymi z duchami.

Wtem pojawia się przystojny, tajemniczy nauczyciel z tajemniczej szkoły, w której giną mali chłopcy. Giną ze względu na duchy, ale duchów nie ma, co Florence zamierza udowodnić. Trafiamy do wiktoriańskiej posiadłości, w której mieści się szkoła z internatem. Już pierwszej nocy za pomocą swego demaskatorskiego sprzętu udaje się naszej bohaterce udowodnić, że duchów nie ma, a tajemnicza śmierć chłopca nie była sprawką żadnej mary, a ludzkiej nikczemności. 30 minut filmu za nami. Florence odwaliła swoją robotę. Może wracać do domu... Ale nie wraca. Nie wiadomo dlaczego. Florence też nie wie. Aż tu nagle objawia nam się prawdziwa motywacja bohaterki – jej krucjata przeciw wszelkiej maści ducho-szarlatano-uzurpatorom związana jest z tym, że tak naprawdę ona chce ponad wszelką miarę w zjawiska nadprzyrodzone uwierzyć! Jej racjonalizm to poza. Florence pragnie uwierzyć w duchy, bo czuje, że tylko tak upora się ze świadomą traumą z przeszłości - jej ukochany zginął na wojnie – i traumą podświadomą, z której jeszcze nie zdaje sobie sprawy. Zda zaś, jak tylko uwierzy w duchy. Więc musi uwierzyć w duchy, żeby poradzić sobie z najgłębszą i najczarniejszą warstwą swojej podświadomości. Florence po prostu musi zostać. W przeciwnym razie film by się skończył. Film się nie kończy. Rozpoczyna się w zasadzie zupełnie nowa historia, pt. „uwierz w ducha” wbrew zarysowanemu początkowo portretowi psychologicznemu bohaterki. Stopniowo, wraz z rozwojem kolejnych wątków, opowieść rozwarstwia się coraz bardziej, na luźno z sobą związane mikro historyjki. Nie wiadomo zupełnie dokąd prowadzi, a gdy już dochodzi do finału jesteśmy kompletnie zagubieni. Sekwencje horrorowe są nastrojowe i przede wszystkim skuteczne – straszą, jednak fabularno-psychologiczny pretekst jest poprowadzony nieudolnie i zawodzi na całej linii.

Szepty przypominają niekochanego kuzyna chłopca z Szóstego Zmysłu i ubogą krewną Nicole Kidman z Innych. To rozczarowanie, którego nie rozgrzesza fakt, że kilkukrotnie Frankowy tyłek uniósł się z fotela w bezwarunkowym odruchu. Tylko dla osób ponad miarę spragnionych horroru. W przeciwnym razie,

oj, lepiej nie

Szepty, reż. N. Murphy, Anglia 2011

niedziela, 24 czerwca 2012

"Ścigana" vs. "Safe House", czyli jak dostać lanie od kobiety kontra showdown jak się patrzy





Kino akcji rządzi się swoimi prawami, tj. zwykle podporządkowane jest akcji. Bywa, że wyłącznie i nie ma w tym niczego złego. To, kino w którym dostajesz to, czego oczekujesz. Chyba, że nie dostajesz. W takim przypadku mowa o nieudanym kinie gatunku. Pojedynek w obrębie tej recenzji dotyczy dwóch szalenie podobnych filmów, z których jeden jest próbą odświeżenia formatu, drugi zaś zrealizowany został zgodnie z wszelkimi prawidłami rzemiosła.

Na początek świeżość. Ścigana rozpoczyna się niepozornie, ale to tylko cisza przed burzą. Znienacka następuje seria ciosów. Ekranowe uderzenia mają w sobie niespotykaną prawdę. Bolą, za każdym razem, a wyprowadza je Mallory - tajna agentka rządowa, która stała się niewygodnym elementem w wewnątrzagencyjnej intrydze i teraz jej pracodawcy chcą ją zlikwidować.
Reżyser Steven Sodebergh, który balansuje ostatnio pomiędzy eksperymentem a zagubieniem, obsadził w roli Mallory czynną zawodniczkę muai thai i gwiazdę MMA – Ginę Carano. Mallory nie stosuje chwytów rodem z Aniołków Charliego, ani nie nosi obcisłego kombinezonu Lary Croft. Ma za to w swoim repertuarze całą gamę duszeń, trzymań, dźwigni, kopnięć, podcięć. Mallory łamie kości. I robi to w sposób wiarygodny i prawdziwy. Choreografie walk są tak zrealizowane, że wreszcie “kobieta mnie bije” nabiera sensu. Bije i to jak! Ze specyficznym wdziękiem, wbrew powszechnemu modelowi przedstawiania w filmie walecznych kobiet. Sodebergh bawi się gatunkiem i tworzy specyficzne poczucie prawdy. Nie idzie na uproszczenia w stylu “zabili go i uciekł”. Mallory jest świetna w tym, co robi, ale nie jest superbohaterką. Wyplątuje się z tarapatów nie dzięki umownym super mocom, tylko wytrenowaniu i umiejętnościom. Na Mallory czyha cała plejada męskich gwiazd w świetnych epizodach: Antonio Banderas, Michael Douglas, Ewan McGregor, czy Michael Fassbender, z których większość chce ją zabić. Miło się patrzy jak Mallory ze swoim topornym wdziękiem kopie im tyłki.

W odróżnieniu od Ściganej, w Safe House nie ma miejsca na eksperymenty. Pewnie w dużej mierze dlatego, że kosztował cztery razy więcej. Intryga jest podobna, z tą różnicą, że bohaterów jest dwóch, żółtodziób z CIA - Ryan Reynolds - i stary wyga, eks-agent - Denzel Washington. I podobnie obydwaj stają się pionkami w skomplikowanej wewnętrznej grze pomiędzy szpiegami CIA. Może trochę się zagalopowałem. Intryga nie jest wybitnie skomplikowana sama w sobie, ale na tyle, by dać pretekst do niekończących się scen akcji, i jako taka spełnia swoją rolę fachowo. A akcji mamy tutaj co niemiara. Kilometrowe pościgi, strzelaniny na stadionach, tłumy statystów i znowu biegną, i strzelają, i biją się. Wszystko zrealizowane doskonale, ale dużo tego. 5-10 minut mniej z czystej akcji, nie zrobiłoby filmowi źle. Śmiało, przy kolejnym pościgu można sobie zrobić herbaty. Czasami rozmach działa na napięcie gorzej niż kameralna duchota. Ale mimo tego Safe House dostarcza bardzo solidnej rozrywki, no i ma jeden niezaprzeczalny atut - Denzela Washingtona, czyli najbardziej rzewnego z żelaznych twardzieli, który kradnie cały film, bezwzględnie wykorzystując swoją monstrualną charyzmę.

Obydwa filmy powinny spełnić swoje zadanie i dostarczyć porcję solidnej filmowej rozrywki. Każde na swój, nieco inny sposób. Safe House nasyci rządnych emocji trochę bardziej w stylu McDonald’sa, a Ścigana jest jak ta nowa knajpka całkiem niedaleko, w której jeszcze nie byłeś. Smacznego!

Ścigana, reż. S. Sodebergh, USA, Irlandia 2011

można

Safe House, reż. D. Espinosa, USA, RPA 2012

można

wtorek, 19 czerwca 2012

“Łowcy Głów”, czyli z głową

Z rzadka czytam kryminały, ot tak. Bez powodu, i bez uprzedzeń. Czytałem „Millenium” Stiega Larssona, i to jest mój punkt odniesienia, gdy słyszę hasło „kryminał skandynawski”. Zachęcające odniesienie. Jo Nesbo nie czytałem, ale reputację autor ma zacną. Skandynawowie swoje kryminały ekranizować potrafią. Na ulotkach promocyjnych zachwyty, zwiastun wygląda apetycznie. Na papierze „Łowcy Głów” przedstawiają się z imponującą wręcz reputacją. A podobno reputacja jest w życiu najważniejsza…

Łowcy Głów” to interesujący przypadek. Z łatwością mogę sobie wyobrazić, że ten film wciąga od pierwszej do ostatniej sceny i trzyma w
kleszczach napięcia mocno. Tylko, że film, który obejrzałem był jak przejażdżka rollercoasterem bez zapiętych pasów. Po wypadnięciu z wagonika przy okazji pierwszego zakrętu kończy się cała zabawa. Wagoniki jadą sobie dalej. Wirują w beczkach, świdrach i innych wygibasach, ale już bez nas.

Łowcy Głów” mają misterną intrygę, w której wszystko się zgadza. Ale tylko teoretycznie. W praktyce opowieść szybko wyprowadza z przeświadczenia o swojej wewnętrznej logice, a ton przejmuje niezrozumiała melodramatyczna pretensja. We wstępie dowiadujemy się, że włamanie w celu skradzenia dzieła sztuki (tym hobbystycznie zajmuje się główny bohater) winno trwać nie dłużej niż 10 minut. Chwilę później obserwujemy bohatera, który w trakcie włamania, z tykającym zegarem w tle, w pełni napięcia, już z drogocennym obrazem … zamiera przed oknem. Ściąga maskę i wpatruje się maślanym wzrokiem w bawiące się beztrosko, na norweskim chodniku, dzieci. Wpatruje się i rozmyśla, bo wcześniej pokłócił się z żoną, którą kocha, ale i zdradza, no i nie czuje się gotów, by mieć z nią dzieci. I stoi i patrzy. I stoi i patrzy. I wreszcie powraca do pomysłu wyjściowego – uciekać z miejsca przestępstwa, ale nie… Te dzieciaczki, tak się bawią, a w tle taka rzewna muzyka. Wyciąga telefon z kieszeni. Nabiera numer do… żony. Do żony, bo ckliwością nagłą obezwładniony musi się z nią skontaktować. Oczekuje na połączenie, aż tu nagle… Telefon żony dzwoni w pokoju obok! Co za zbieg okoliczności! Czy to możliwe, że żona głównego bohatera zdradza go z mężczyzną, którego ten właśnie okrada? Takie rzeczy tylko w Norwegii, i tylko dla widzów o stalowych nerwach i wyrozumiałości z kauczuku. Takie sceny skutecznie rozrywają na strzępy misternie obmyśloną intrygę i skutecznie odbierają jej wiarygodność. Do tego zamiast robić skandynawskie kino, autorzy próbują udawać Hollywood. Norweski rolnik, który stoi na ganku z dubeltówką pod pachą. Teksańska estetyka, której kwintesencją jest absurdalna postać czarnego charakteru (Nikolaj Coster-Waldau, jako eks-komandos) dodaje całości nieznośnego posmaku. Nie wiadomo czy śmiać się, drzeć szaty, czy po prostu wyjść z kina.

Na tych, którzy dotrwają do końca, czeka wątpliwa nagroda w postaci refleksji, że najważniejsza jest reputacja, a brak potomstwa stoi na drodze do szczęścia, nawet kochającej się pary. No i zawsze można sobie wyobrazić, że na papierze, tj. jako scenariusz film ten zapowiadać mógł się naprawdę nieźle, ale kilka kompletnie nietrafionych decyzji obsadowych, bezsensowne podkręcenie drewnianego melodramatyzmu sprawiło, że „Łowcy Głów” z siodła wysadzają przy pierwszym zwrocie akcji.

oj, lepiej nie

Łowcy Głów, reż. M. Tyldum, Norwegia, Dania, Rosja, W. Brytania, 2011

piątek, 15 czerwca 2012

"Mroczne Cienie", czyli o wampira tępych kłach


Jak udowadnia popkultura nie wszystkie wampiry muszą mieć kły, ale jeśli już mają niech będą przynajmniej ostre. Wampiry niezmiennie są na fali. Wiadomo, "what is dead may never die", ale ryzyko jest coraz poważniejsze, że kiepska opowieść wampirza może spowodować nudę nieśmiertelną.

Mroczne Cienie to odgrzany pomysł serialowy sprzed ponad czterdziestu lat. Czy skutecznie nie wiem, bo nie było mnie jeszcze wtedy na świecie. Za patelnię chwycił Tim Burton, a smaży się Johnny Deep w doborowym towarzystwie. Wszyscy znają się świetnie i można wyczuć, że przy smażeniu bawili się przednio. Nie przekłada się to jednak na jakość dania. 

Legendarna już wyobraźnia wizualna Burtona wypada jakoś blado i mało spektakularnie, mimo momentami bizantyjskiego przepychu. Historia jest głupawo poplątana, rozczarowująco błaha i opowiedziana topornie. Ratuje ją dosłownie kilka momentów, w których obserwujemy starcie XVIII wiecznego wampira z realiami lat '70. Ale to głównie żarty lingwistyczne, które nie są w stanie ponieść całości. A w tym całym misz-maszu nie wiadomo nawet ostatecznie za kim trzymać kciuki.

Mroczne Cienie, czyli rodzinna saga o rybnym imperium wskrzeszonym przez wampira o niespecjalnie ostrych kłach, z rozrywką mają tyle wspólnego co tuńczyk w puszce z rybą...

oj, lepiej nie

Mroczne Cienie, reż. T. Burton, USA 2012

Zmiany, zmiany... Zmiany?

Franek męczy się w narzuconych przez siebie łańcuchach. Niemożność odnalezienia czasu na zrealizowanie własnej formy, tzw. "recenzji wyczerpującej" zaowocowała zastojem w interesie. Zainspirowany inspirującymi remisami polskich piłkarzy zmieniam, nie tylko czcionkę. 


Tym co jeszcze zaglądają nie powinno zaszkodzić, że od teraz będzie częściej, choć krócej, za to niezmiennie szczerze i bez litości. Mam nadzieję, że nowa formuła, tzw. "recenzja mniejwyczerpująca" będzie jak... sama nazwa wskazuje. 


Najlepszego,
Franek

środa, 9 maja 2012

Gdynia Film Festival, czyli parszywa trzynastka

W konkursie głównym tegorocznego gdyńskiego festiwalu filmowego znalazło się trzynaście filmów. O jeden więcej niż w roku ubiegłym. Część filmów dopiero czeka kinowa premiera, niektórym zostało już tylko wydanie na DVD, a jeszcze inne są już dostępne w kioskach, jako dodatek do kolorowych gazet.

Nie wiem, co można ugrać "palemką" gdyńskiego festiwalu na okładce, czy plakacie. W jakim stopniu oddziałuje ona na widzów jako rekomendacja? Czy ktokolwiek bierze ją za znak jakości?

Większości filmów z parszywej trzynastki nie widziałem, ale nie mogę się nadziwić, co wśród nich robi W ciemności Agnieszki Holland? To jakby kazać sprinterowi pobiec maraton, braciom Kliczko bić się z braćmi Mroczek, a Pudzianowi tańczyć na lodzie (chyba, że coś przegapiłem...). W skrócie, pojedynek z gruntu niesprawiedliwy bez perspektyw na dobre rozwiązanie.

W ciemności osiągnął wszystko. To bezdyskusyjny sukces, dystansujący pozostałe filmy o kilka długości: nominacja do Oskara, prawie 1 200 000 widzów w polskich kinach, międzynarodowa dystrybucja. Palemka gdyńskiego festiwalu pasuje do tego zestawu jak kwiatek do kożucha. Jest zbędna i do niczego niepotrzebna. A co będziemy myśleć, jeśli W ciemności nie wygra? I tak źle i tak nie dobrze.

Parszywy wybór...

wtorek, 8 maja 2012

”Lęk wysokości”, czyli o czytaniu nekrologów


Kupowanie biletu na polski film jest jak przeglądanie nekrologów w gazecie. Większość nazwisk jest obca. Często wszystkie. Każde reprezentuje czyjąś osobistą tragedię, z których większość i tak pozostanie anonimowa. Czytaniu nekrologów towarzyszy dziwne uczucie. To rodzaj wyzwania rzuconego losowi. Odkładamy gazetę i nic się nie zmienia - znowu się udało. Tak jak czytanie nekrologów zawiera w sobie jakiś promil emocji, tak coraz mniej rozumiem co zawierają w sobie kolejne film z podgatunku, ”wybitny film polski”.

Można stwierdzić, że tzw. ”film polski” to osobna kategoria, zarówno pod kątem artystycznym jak i rozrywkowym. Jest to dzieło w najlepszym wypadku nieudolne zarówno artystycznie, jak i rozrywkowo, a efektem ubocznym jest porażka frekwencyjno-finansowa. Niezmiennie ”film polski” wzbudza zachwyt tabunu polskich recenzentów odwrotnie proporcjonalnie do zachwytu i zainteresowania widowni.

Omówię to zjawisko na przykładzie:

Poniedziałek, godzina 19.30, Lęk wysokości, reżyseria Bartosz Konopka. W sali kinowej na 200 miejsc, poza Frankiem zasiada 4 widzów (słownie czterech). Gaśnie światło. Tym razem ”film polski” rozpoczyna się od końca. Nieudolny montaż dźwięku i przestylizowane zdjęcia sugerują antycypację - oglądamy zakończenie - ojciec umarł. Gdy już dowiedzieliśmy się do czego film zmierza twórcy przedstawiają strzępy fabuły. Mamy syna-Dorociński i ojca-Stroiński. Pierwszy pracuje w TV, a drugi ma schizofrenię. Łapiecie to: ojciec-syn, schizofrenia-TV. Błyskotliwe? Będzie lepiej, bo to intelektualne połączenie twórcy filmu eksploatują na wszelkie możliwe sposoby. Ojciec wyrzuca co chwilę odbiorniki telewizyjny z okna swojego mieszkania. Cały czas ogląda telewizję i nagrywa pieczołowicie wszystkie telewizyjne wystąpienia swojego syna. Nawet uziemiony na oddziale zamkniętym w szpitalu psychiatrycznym, później i tak w jego gablotce znajdzie się nagranie z debiutu syna w roli prezentera wiadomości - magia kina, chciałoby się zakrzyknąć.
Nie dajcie się zwieść, że Lęk wysokości to film kinowy. Pretensjonalne stylizacje, przejaskrawione zdjęcia nie ukryją faktu, że talentu scenariuszowego w filmie tyle, co w telenoweli. Aktorzy starają się jak mogą, ale nie są w stanie nic ugrać, bo nie ma podstaw w postaci historii, której film Konopki jest pozbawiony całkowicie. To utwór skrajnie niezdarny dramaturgicznie. Pozbawiony jakiegokolwiek konfliktu. Zdarzenia rozgrywają się wyłącznie na zasadzie losowych zbiegów okoliczności i nie da się między nimi stworzyć logicznej sieci skutkowo-przyczynowych powiązań. 

Syn nagle, po 20 latach dostaje telefon z psychiatryka, do którego trafił jego ojciec. Jedzie nie wiadomo w jakim celu przekonany o tym, że nadzwyczajna inteligencja schizofrenika i tak da wszystkim lekarzom w kość. Ze spotkania po latach niewiele wynika. Syn nagle zaczyna się martwić losem ojca. Uznaje, że psychiatryk, to zbyt okrutne miejsce. Zabiera go z powrotem do zrujnowanego mieszkania, które jest już popisem finezji, wrażliwości i wyobraźni scenografów. Z sufitu, w formie kołysek dyndają podwieszone piloty telewizorów i inne tego typu ”pomysły” stanowiące impresję nt. wyglądu lokum klasycznego schizofrenika.

Pozostawiony sam sobie ojciec zaczyna szybko rozrabiać, więc znowu trafia do psychiatryka i tak w kółko. Syn opiekując się ojcem zawala i w pracy i zaniedbuje żonę, ale nie ma to żadnych konsekwencji. Po kolejnych wpadkach w pracy, dostaje kolejne awanse, a kolejne napady histerii jego żony sprawiają, że tamta kocha go tylko bardziej. A koniec i tak już znamy z pierwszej sceny.

Lęk wyskości to film karykaturalny. Reżyser – zdolny dokumentalista wykazuje się całkowitym brakiem fabularnego talentu. Konopka bierze się za rozliczenie z demonami własnej przeszłości, ale nie udaje mu się postawić żadnego pytania. W efekcie Lęk wysokości to dzieło niewiarygodne, nudne i pretensjonalne, któremu nie udaje się podjąć tematów, po powierzchni których się prześlizguje: choroba bliskiej osoby, starość, relacji ojciec-syn.

Lęk wysokości to film o zawartości emocjonalnej porównywalnej z nekrologiem anonimowej osoby. I tak przez półtorej godziny... Zdecydowanie odradzam,

oj, lepiej nie

Chyba, że podobały się Tobie ”Pręgi”, czy ”33 sceny z życia” - w takim przypadku pędź do kina bez ”Lęku...” póki jeszcze grany jest.

Lęk wyskości, reż. Bartosz Konopka, Polska 2011

czwartek, 22 marca 2012

Zawód: PRODUCENT

Producent filmowy, to zawód, który w raz z upadkiem komuny i nastaniem wolnego rynku przeszedł rewolucję. Otóż nagle okazało się, że do produkowania filmów kluczową stanie się umiejętność pozyskiwania na nie funduszy, czyt. pieniędzy z perspektywą jak największego zwrotu (ewentualny brak zwrotu można zrekompensować sobie w trakcie produkcji, ale o tym ciiiii...). I tak się jakoś utarło, że producenci to ludzie nie tyle z cienia, ale konsekwentnie w cieniu pozostający, gdzieś z tylnego siedzenia sterujący procesem filmu powstawania, a być może tylko go umożliwiającym... Wszystko do czasu...


Lew R. to pierwszy polski producent, który z hukiem z cienia wyszedł. Jego gwiazda zabłysnęła na chwilę, ale za to z siłą kilku słońc. Gdy nastało jego przysłowiowe "5 minut" przemknął przez rodzimy firmament niczym kometa, której ogon do dziś rozpala  wyobraźnię kolejnych pokoleń producentów...


Tak jak Lew R. zasłynął tym, że za kraty trafił, tak Jacek Samojłowicz, producent głośnego Kac Wawapodąża tą samą drogą z tą różnicą, że za kraty pragnie wsadzać innych. Padło na krytyka Raczka. O co dokładnie chodzi, możecie usłyszeć z ust samego pana Jacka, który pięknie i elokwentnie tłumaczy się ze swoich pobudek u Lisa. Przy okazji będziecie mieli możliwość zapoznania się z ogólną refleksją pana Samojłowicza na temat misji i etosu producenckiego ("ja tylko daję kasę"). O tutaj:


Podobno, gdy Lew R. oglądał program Lisa, to rozłożył szeroko ręce, westchnął głęboko i kręcąc wolno głową rzekł: "ech, do czego to doszło..."


środa, 21 marca 2012

Orły, sokoły, czyli o róży w ciemnościach

Orły, to Polskie Nagrody Filmowe, na modłę zamorską przyznawane przez członków Polskiej Akademii Filmowej. Jak to w naturze nagród leży, zostały właśnie przyznane/rozdane Orły 2012. Jak każde nagrody, Orły mają swoją wewnętrzną logikę i dynamikę. Czy Polski Orzeł filmowy szybuje gdzieś wysoko w przestworzach, czy pikuje w dół szorując podbrzuszem po leśnej ściółce - musicie ocenić sami. Ja po prostu tegorocznych Orłów nie rozumiem. O zaszczytny tytuł "Najlepszy Film" biją się trzy dzieła: Róża, W Ciemności, Sala Samobójców. Nominacje mówią wiele o poziomie. A ja, który każdy z tych filmów widziałem, próbuję zrozumieć dlaczego z pojedynku zwycięsko wychodzi  Róża? Odstawiam na bok swoją opinię o filmie Smarzowskiego i zastanawiam się dlaczego W Ciemności nie zyskało uznania Polskiej Akademii Filmowej.

Do refleksji - Róża vs. W Ciemności:

Podobny temat. Obydwa filmy opowiadają o dramacie jednostek w obliczu okrutności wojny. Obydwa próbują odtworzyć światy, które nie istnieją, także w warstwie językowej. Różę zobaczyło w polskich kinach 373 660 widzów i nie ma na koncie żadnego sukcesu na międzynarodowym A-klasowym festiwalu filmów. Nie wiadomo także, by gdziekolwiek film miał wejść do szerokiej międzynarodowej dystrybucji. W Ciemności zobaczyło 1 157 634 widzów, film zdobył m. in. nominację do Oscara w kategorii najlepszy film nieanglojęzyczny i ma międzynarodowego dystrybutora - Sony Picture Classics.

Podsumowując, najlepszym filmem, w oczach Polskiej Akademii Filmowej z dwóch o tej samej tematyce i podobnie dobrze przyjętych przez krytykę Orłem odznaczony został ten o prawie czterokrotnie mniejszej widowni krajowej, i bez jakichkolwiek istotnych sukcesów międzynarodowych. Ciekawe? Zadziwiające? Logiczne?

A jeśli ktoś się zastanawia dlaczego w swoim zdziwieniu w zasadzie przemilczałem Salę Samobójców, to zapraszam tutaj:


Z pozdrowieniami,
fk

piątek, 9 marca 2012

Franek przerywa milczenie, czyli o krytyki sensie

Franek zamilkł był na czas jakiś. Sam się zastanawiam jaki wpływ na fakt ów miał bolesny seans Smarzowskiego filmu ostatniego. Pokłuty przez Różę, długo dochodził do siebie mimo niezachwianej wiary w sens swojego votum separatum. W tak zwanym międzyczasie wydarzyło się wiele. Nie tylko filmów, ale i na przykład Oscary, które są świetnym pretekstem do pisania o filmach (przez Franka niewykorzystanym). Będę nadrabiał zaległości.

Tymczasem, spróbujmy oddać się głębszej refleksji. Zatrzymajmy się na chwilę i spróbujmy wspiąć się na metapoziom. Sięgając ku istocie wszechrzeczy, zastanówmy się jaki jest sens tego wszystkiego? Ze swojej zawężonej optyki krytycznego krytyka filmowego pisząc wszystkiego, mam na myśli - recenzencko-filmowego.

Z zupełnie nieoczekiwanej strony pojawia się odpowiedź na wszelkie wątpliwości. Niczym intelektualny taran, z gracją walca drogowego wytacza się błyskotliwa jak sześcio kilowatowa lampa, bardziej nieustępliwa niż blok betonu, w swych sądach nieprzejednana niczym pojednanie polsko-niemieckie twórczyni, artystka, reżyserka, filmoznawczyni, filozof kultury, znawczyni prawideł erystyki. Proszę państwa, Barbara Białowąs:


Dzisiejszy dzień rozpoczął się dla mnie od seansu, który odtwarzał zarejestrowaną za pomocą sprzętu audiowizualnego, wartką niczym górski potok dyskusję, między wspomnianą powyżej BB, a niejakim Michałem Walkiewiczem (członek zespołu filmweb). Rozmowa ta, w której argumenty padają z siłą i energią młota pneumatycznego sprawi, że nic już nie będzie dla Was takie samo, a Ci którzy posiadają jeszcze resztki wiary w polskie kino utracą je bezpowrotnie.

Dla odważnych linki:
cz. I
cz. II

środa, 8 lutego 2012

"Róża", czyli nie głaszczmy się


W kinach Róża – najnowszy film reżysera serialowego Wojtka Smarzowskiego (Na Wspólnej, Brzydula, Londyńczycy 2). Podobno też najbardziej wyczekiwany. Przez aklamację uznany za dzieło wybitne, w momencie w którym okazało się, że to właśnie Smarzowski będzie reżyserował. Wszak w kraju nad Wisłą „wybitność” otrzymuje się z nadania, dożywotnio, bez odwołań i w trybie niejawnym. Wojtek Smarzowski reżyserem wybitnym jest, odkąd nakręcił dobre Wesele. Fakt, że na co dzień zajmuje się sztuką, której wybitność jest sprawą dyskusyjną (wspomniane seriale) nie ma na to najmniejszego wpływu. Pan Wojtek na co dzień może klepać telenowele, ale gdy tylko jego film puszczany jest w kinie, staje się filmem wybitnym. Z nadania.

Dom Zły – film prostacki, prymitywny i źle opowiedziany (bezsensowne wprowadzenie kilku płaszczyzn czasowych) zapoczątkował akcję zagłaskiwania pana Wojtka. Recenzenci przyznawali gwiazdki bez opamiętania porównując do Fargo braci Coen. Różnica jak między piciem w Szczawnicy, a szczaniem w piwnicy. Pan Wojtek poczuł się dobrze w swoim artystowskim bunkrze i robi filmy, odpowiadające hasłu: „patrzcie, jacy potrafimy być ohydni”. Wiadomo od ohydy do wybitności tylko krok. Wszyscy zachwyceni! Jakież to ohydne! Jakież paskudne! Jakież wstrętne! Dokładnie ten trop, odtwarza Róża. To kolejna odsłona bezrefleksyjnego studium ludzkiej ohydy. Tautologiczny schemat, w którym po paskudnym świecie harcują paskudne osobniki, uprzykrzając skutecznie życie nielicznym porządnym.

Jako reżyser serialowy pan Wojtek ma bardzo duże doświadczenie w pracy nad cudzym tekstem. Tym razem autorem scenariusza jest niejaki Michał Szczerbic. Człowiek, który wcześniej swój talent scenariopisarski objawił jako autor jednej z najbardziej spektakularnych katastrof rodzimej kinematografii, czyli adaptacji Wiedźmina, zarówno w wersji serialowej jak i filmowej. To on, jako producent, stał za tym by trudny film fantasy o budżecie przeszło 18 mln PLN wyreżyserował debiutant –Marek Brodzki, wieczny II reżyser. O efekcie finalnym, każdy kto widział, próbuje zapomnieć.

Kooperacja Szczerbica ze Smarzowskim zaowocowała jednym z najbardziej nieudolnych filmów jakie widziałem. Najmniej obrywa się aktorom, którzy naprawdę się starają. Grają z przejęciem, ale co z tego? Nec Hercules… jeśli nie ma scenariusza. Historia jest dziurawa i pozbawiona logiki, a intryga toporna. Nie mówię tutaj o tle historycznym, tutaj aż zbyt wiele uwagi poświęconej jest deklaratywnemu wykładaniu historycznej specyfiki czasów, głównie za pomocą okrutnie źle napisanych scen dialogowych. Rzecz rozsypuje się w najprostszych wymiarach: bohaterowie nie mają żadnych motywacji. Zachowują się nielogicznie i niezrozumiale. Fatalnie wypadają wszelkie sceny akcji – bójki, wybuchy, efekty specjalne – wszystko na poziomie gimnazjalnego kółka filmowego. Nie przekonuje warstwa estetyczna. Zdjęcia Piotra Sobocińskiego jr są przestylizowane i niespójne. Nie pomaga fatalna charakteryzacja (przyklejane brody, silikonowe nosy). Źle i nieprzekonywująco wypada kwestia języków, którymi posługują się bohaterowie w wieloetnicznym świecie (pan Wojtek mógłby wiele nauczyć się od Agnieszki Holland). Nie ma puenty. To kolejna odsłona tej samej historii. Niestety coraz wyraźniej zaczyna to przypominać osobistą odtrutkę Smarzowskiego na lukrowany świat, który na co dzień tworzy Na Wspólnej.

Ciekawe czy Różę tak chętnie by głaskano, gdyby miała jakieś kolce?

oj, lepiej nie

Róża, reż. W. Smarzowski, Polska 2011

sobota, 21 stycznia 2012

"Musimy porozmawiać o Kevinie", czyli czy warto rozmawiać?


Rozmawiać warto. To generalna zasada. Na rozmowę składają się dwa elementy: mówienia i słuchania. W kółko i na zmianę. Wbrew temu, co sugeruje, na przykład telewizja, warto rozmawiać, a przyroda odnotowała przypadki rozmów, w których, za pomocą owego specyficznego ruchu kolistego, podmioty rozmowy, czyli rozmówcy posuwają się do przodu. Pamiętać trzeba o kilku podstawowych zasadach. Dla higieny i dla efektu. W skrócie: słuchać uważnie, mówić rozsądnie i przede wszystkim stawiać właściwe pytanie. Dobrze postawione pytanie jest jak w samochodzie pełen bak 98-oktanowego paliwa. Pozwala wybrać się w podróż i zajechać dalej niż zwykle. Film jest jak rozmowa. Autorzy mówią, a widz słucha i zwykle jest tak, że im ciekawiej postawione pytanie, tym lepiej się słucha. Tym razem pada propozycja dosyć kategoryczna: Musimy porozmawiać o Kevinie. Na pewno, musimy?

Rozpoczyna się krwiście i soczyście zarazem. Intensywna czerwień atakuje z ekranu. Jakieś postaci taplają się w pomidorowej breji. Wśród nich Tilda Swinton. Chwilę później przeskok czasowy. Swinton wyraźnie starsza. Umęczona, z podkrążonymi oczyma. Znowu czerwień. Jest coś niepokojącego w tych obrazach, które drażnią poczucie estetyki i działają na zmysły. Sceny płyną niespiesznie. Akcja dzieje się na trzech płaszczyznach czasowych. Mamy urywki z beztroskiej młodości Swinton, początki jej małżeństwa i wychowywanie dziecka, wreszcie Swinton „teraz” – tak jakby jej całe życie legło w gruzach. Bardzo długo z tej układanki nie wyłania się wyraźna fabularna nić. Twórcy zaciągają solidny kredyt na ekspozycję. Odsetki rosną z każdą minutą, z każdą sceną, z każdą sekwencją. Oczekujemy bomby. Lont już płonie, i płonie, i płonie… Niespieszność coraz niebezpieczniej wkracza w rejony nudy. Lont się wypala… I nic. Dochodzi godzina i już wiadomo, dokąd ta cała opowieść zmierza: Kevin jest dzieckiem złym. Tak po prostu, z natury. A jego matka (Swinton) stara się, jak może, ale trudna jest miłość do potwora. I tak jeszcze przez drugą godzinę... Kevin dorasta. Jest zbuntowany, dwulicowy, brutalny, introwertyczny. Coraz bardziej wymyka się spod kontroli. Wiemy, że będzie sprawcą jakiejś tragedii i z każdą kolejną sceną interesuje nas to mniej. Nie ma znaczenia, czy Kevin wyciągnie nóż, czy karabin, użyje dynamitu czy żrącego kwasu. Początkowe artystyczne pytanie przeradza się w nudny wykład, a autorzy skupiają się wyłącznie na domknięciu początkowej hipotezy: czasami nie da się wytłumaczyć skąd się bierze zło, zwłaszcza takie, które przekracza granice wyobraźni wziętej w ramy zdrowego rozsądku.

Musimy porozmawiać o Kevinie to film, na który został zaciągnięty artystyczny kredyt bez pokrycia. Przekonywująca i przejmująca Tilda Swinton w ciągłej impresji na temat Lady Makbet, nie tylko nie jest w stanie zmyć krwi ze swoich rąk ale i udźwignąć na swoich barkach naiwnej historii, która zamiast wciskać w fotel swoją drastycznością przeradza się w groteskową farsę. Szkoda, że film tak powierzchownie eksploruje to, za co jest paradoksalnie najbardziej przez krytykę chwalony, czyli problem z tzw. „instynktem macierzyńskim”. Nielinearna narracja przez pewien czas skutecznie ukrywa fakt, że autorzy eksplorują wyłącznie oczywiste aspekty relacji matki z trudnym dzieckiem. Irytują toporne środki, za pomocą których autorzy budują postać Kevina jako wcielonego demona. Zwłaszcza, gdy kilkulatkowi przypisuje się złożone i wielopoziomowe intencje. Zupełnie, jakby ktoś spróbował zrobić Dziecko Rosemary II. Ale ani to śmieszne, ani straszne. Dobre aktorstwo stanowi przykrywkę, dla słabej opowieści. W tym przypadku duże rozczarowanie. Tylko dla rozsmakowanych w estetyce Emo.

oj, lepiej nie

środa, 18 stycznia 2012

"Paszport", czyli "Kret" w liczbach

Na co komu "Paszport"?

Mamy UE + Schengen. Fakt posiadania paszportu nie jest niczym szczególnym. Przestał być dobrem reglamentowanym. Przydaje się do, co bardziej egzotycznych wypraw. "Paszport" to nagrody kulturalne przyznawane przez tygodnik "Polityka". Nagrody, których istota, sens i znaczenie stają się dla mnie z każdą kolejną edycją coraz mniej zrozumiałe.

Nie wiem, o czym świadczy fakt, że tegorocznym laureatem został niejaki Rafael Lewandowski. Ale ponieważ takie są fakty, to faktów będę się trzymał.

Fragment decyzji jury:
Nagroda za film Kret, oryginalną i unikającą schematów próbę zmierzenia się z tematem polskiej lustracji i zła, które przechodzi z pokolenia na pokolenie. Za odważne spojrzenie z oddali na legendę Solidarności oraz za doskonałą pracę z aktorami.
Tutaj możecie przeczytać moją recenzję Kreta.

A teraz kilka liczb nt.:

Czas trwania: 104 min.
Budżet: 3 968 214,22 PLN (słownie: trzy miliony dziewięćset sześćdziesiąt osiem tysięcy dwieście czternaście złotych i dwadzieścia dwa grosze)
Liczba widzów: 99 795 (słownie: dziewięćdziesiąt dziewięć tysięcy siedmiuset dziewięćdziesięciu pięciu)

http://www.pisf.pl/pl/kinematografia/box-office/filmy-polskie
Średnia cena biletu w II kwartale 2011 w sieci CinemaCity: 18,89 PLN
Szacunkowe wpływy z biletów brutto: 1 885 227,55 PLN
Szacunkowe wpływy z biletów netto (7% VAT i 1,5% daniny na PISF): 1 735 729,00 PLN
Uśredniony koszt promocji filmu (kopie, plakaty, reklama): ok. 1 mln PLN
Podział wpływów kiniarze vs. dystrybutor ok. 50:50: 867 864,50 PLN

I tę ostatnią liczbę, można dzielić i dzielić w głowie... Takie ćwiczenie na wyobraźnię i test na rentowność sztuki. Czy paszport w tym kontekście nabiera nowego znaczenia? Np. zsyłkę?


wtorek, 17 stycznia 2012

"Czas Wojny", czyli o koniu, który został żołnierzem


Czas Wojny, to historia jednostronna, w tym sensie, że o koniu, który zostaje żołnierzem. W odwrotnym kierunku nie działa - żołnierz koniem nie zostanie. Nieoczywista, bo nie wiadomo, czy koń zdaje sobie sprawę z faktu, że został żołnierzem. Niejednoznaczna, bo tym bardziej nie wiadomo, czy koń ma świadomość swojej bohaterskości. No i bezkompromisowa, bo powstała. Wbrew logice i zdrowemu rozsądkowi.

Człowiek odpowiedzialny – Steven Spielberg, to instytucja w światowym kinie. Tytan pracy, który w swoim reżyserskim dorobku ma przeszło pół setki pozycji. Na tym tle Czas Wojny jest dziełem, które wyróżnia się dramaturgicznym prekursorstwem, bo w żadnym z jego dotychczasowych filmów nie było zwierzęcego protagonisty. Jurassic Park nie był przecież filmem o tyranozaurach czy innych pterodaktylach, które stanowiły jedynie tło opowieści. W Czasie Wojny koń ma więcej do grania i pełni istotniejszą rolę w dramacie niż małpy w serii o ich planecie. Równie dobrze można było wysłać na wojnę Babę-świnkę z klasą, która zapewne też zaniemówiłaby, będąc świadkiem jej okropieństwa (wojny), tak jak ma to miejsce w przypadku tytułowego bohatera Czasu Wojny (War Horse w oryginale), który nie mówi (pewnie gdyby chciał, to by mówił).

Zaniemówienie raczej nie grozi w sali kinowej chyba, że tak właśnie okazujesz, Czytelniku, niedowierzanie czy znudzenie. Ja wydawałem z siebie jęki, postękiwania, stęknięcia oraz wierciłem się, nieustannie na skraju ziewania.

Film zaczyna się od mocnego uderzenia. Rodzi się jakiś koń, a Janusz Kamiński filmuje to w taki sposób, żeby od początku wiadomo było, że to właśnie TEN koń. Narodziny obserwuje jakiś chłopiec i nikt nie ma wątpliwości, że to będzie TEN właśnie chłopiec, który konia z wzajemnością pokocha. Ale nagle chłopca już nie ma, zaś koń zostaje wystawiony na aukcji. Lokalny pijaczyna uniesiony ambicją chłopa pańszczyźnianego wygrywa licytację ze swoim wasalem, co nie wróży na starcie niczego dobrego (mimo, że pańszczyzny na wyspach nie było, to na feudalizmie znają się nienajgorzej). Traf chce, że pijaczyna jest ojcem chłopca. Tak, właśnie – TEGO chłopca. Cóż, za zbieg okoliczności, prawda? Chłopiec może bez skrępowania kochać konia. Zaprzęga go do orki, co nie jest podstawowym przeznaczeniem War Horse’a, ale dzięki temu dokonują niemożliwego i udaje się zasiać po uprzednim zaoraniu nieurodzajną, kamienistą glebę i uratować byt rodziny, na którą dybie zły wasal. W międzyczasie reżyser obrazuje pierwszą z trzech mądrości filmu, otóż: „dziewczęta wolą kawalerów na koniach, niż tych z samochodami”.

Po ok. 45 minutach filmu wybucha wojna. Wreszcie nadchodzi oczywiste – koń zostaje oddzielony od chłopca i jedzie na front (koń, chłopiec zostaje). Czułem się trochę jak świnia, bo przyjąłem tę wiadomość z nadzieją na ożywienie (sic!) fabuły.

Nadzieja rozwiewa się szybciej niż końska grzywa podczas galopu na wietrze. Intelektualnie myślą przewodnią tej części filmu jest dramatyczne motto, które wypowiada któraś z postaci: „Wojna zabiera wszystko. Wszystkim”. Rozpoczyna się seria mikro-historii, etiud, których spoiwem jest rzeczony koń, który już w pełni zasługuje na tytuł War Horse’a, wszak wojna dookoła trwa. I tak, koń najpierw trafia do brytyjskiego oficera, który śle (oficer, koń by pewnie słał, gdyby tylko listonosze traktowali go poważnie) chłopcu (TEMU chłopcu) odręczne szkice konia (szkice konia autorstwa oficera, oczywiście; gdyby chodziło o szkice konia, to byłyby to autoportrety, ale koń jest na to zbyt skromny). A po chwili ginie (oficer). Koń trafia do niemieckiej niewoli. Poddaje się, wstępuje w szeregi cesarskiego wojska, po czym dezerteruje, kolaboruje z Francuzami, zakochuje się, zaciąga się jako niemiecki artylerzysta, ratuje swoją ukochaną, traci ją, by pod wpływem zewu pognać, ku… wolności? Bohaterstwo? Ja nie wiem. Z dużym prawdopodobieństwem koń też nie. Zakończenia nie zdradzę, bo i tak wszyscy je znają, ale dodam, że po drodze koń dokonuje cudu, bo przywraca chłopcu (tak – TEMU chłopcu) wzrok. I to wszystko w szpitalu polowym, bo chłopiec się znalazł po czterech latach od rozstania na wojnie, w momencie, gdy już o nim zapomnieliśmy. I tu objawia się trzecia złota myśl oraz brak konsekwencji twórców, bo wychodzi na to, że wojna nie tyle zabiera wszystko, co także potrafi zwrócić to co najcenniejsze – prawda, że piękne?
Podczas seansu czułem się, jak wyciskana cytryna z przeceny. Tanio (bo z przeceny), niekomfortowo, bo przecenione cytryny wyciska się z większym wysiłkiem niż te świeże i soczyste, i niesmacznie. W całym filmie wyłapałem jedną fajną scenę, ale im dłużej o niej myślę, tym bardziej przekonuję się, że jej fajność objawiała się na tle, a nie sama w sobie. Nie ma obrazów zapadających w pamięci, tak jak choćby sekwencja desantu w Szeregowcu Ryanie. Jest długo, nudno, nieciekawie i absurdalnie. Melodramatyzm w dawce nieznośnej jest spotęgowany przez mnogość wątków. W każdym filmie epicko-wojennym, są kluczowe punkty w drodze protagonisty, jakieś znaczące symbole, medaliony, talizmany, pocałunki z ukochaną itp. To często zło konieczne. W Czasie Wojny ze względu na epizodyczną konstrukcją mamy każdy melodramatyczny moment przemnożony przez liczbę epizodów. I tak np.: wręczony jako talizman (koniowi) przez chłopca (TEGO) proporczyk z czasów bohaterskiej młodości jego ojca (chłopca ojca, koń też miał z pewnością bohaterskiego ojca, ale nic nie wiemy o jego żołnierskiej przeszłości) jest przekazywany co chwilę, niczym pałeczka w sztafecie.

Czas Wojny trwa wyjątkowo długo. Prawie 150 minut jak na film o tak dziurawej i przewidywalnej fabule, wymaga końskiego zdrowia i jeszcze większego, końskiego bohaterstwa. Co za dużo to niezdrowo. Stawiam „pałę” ze storytellingu i przestrzegam:

oj, lepiej nie

Czas Wojny, reż. S. Spielberg, USA 2011

sobota, 14 stycznia 2012

"Moneyball", czyli o piłce podkręconej


Baseball, z mojego punktu widzenia, jest grą fascynującą. Moja fascynacja baseballem opiera się na nieustannym balansowaniu pomiędzy niewiedzą a ignorancją. Nie znam zasad, nie znam drużyn, gwiazd, zawodników, trenerów, nigdy nie oglądałem meczu/gry/spotkania. Z urywków baseballowego widowiska jestem w stanie wykoncypować, że prawdopodobnie chodzi o to, by trafić piłkę kijem i najlepiej wywalić ją hen za stadion, poczym biec od bazy do bazy i punktować, wbrew przeciwnikowi i jego interwencjom. Ta wiedza w pełni mi wystarcza. Rozbudza wręcz moją fascynację związaną na przykład z wielością funkcji, jakie zawodnik może pełnić podczas baseballowego meczu. Część z nich tak wyspecjalizowanych, że nie wymaga na pierwszy rzut (sic!) oka specjalnego przygotowania atletycznego, choć zapewne niezbędne są jakieś specjalistyczne umiejętności – pewnego chwytu, rzucania podkręconej piłki, czy stalowych nerwów, gdy rozpędzona piłka z drewnianym wkładem (to jedyny zgłębiony przeze mnie tajnik/tajemnica baseballu) leci gdzieś między oko lewe a prawe. Statystyczny zawodnik baseballu nie różni się w moim postrzeganiu od statystycznego Amerykanina i nie mam jasnej odpowiedzi na to, co tak pochłania statystycznego Amerykanina w owej grze, że została ona obudowana tak potężnym biznesem. Ta słodka niewiedza podsyca moją powściągliwą fascynację baseballem.

Moneyball nie jest filmem o baseballu. Wszyscy, którzy liczą, że to właśnie Brad Pitt będzie tym, od którego wreszcie dowiedzą się „o co w tej grze chodzi” mogą się srogo rozczarować. Nie Bradem Pittem, dla jasności. Moneyball dotyczy zakulisowych mechanizmów, które rządzą światem zawodowego sportu. To także w jakimś sensie film o innowacji. „Jednostka jako motor napędowy systemowej zmiany” – tak można sparafrazować temat filmu, ale przede wszystkim to film o obsesji. Jeśli kiedykolwiek mieliście poczucie, że każda cząstka Was mówi Wam, że macie rację, ale ta odbija się jak groch od ściany, bo cały zewnętrzny świat zajmuje wobec Was stanowisko, w najbardziej optymistycznym wariancie, życzliwie obojętne, to doskonale zrozumiecie filmową drogę Brada Pitta, który wciela się w postać Billy Beane’a – menadżera drużyny baseballowej. Wraz z pomocą Petera Branda (Jonah Hill) próbują dokonać rewolucji w podstawach myślenia o istocie gry. Czy to świat zwariował, czy to z nimi jest coś nie tak? Wszyscy dookoła siedzą zabunkrowani, na swoich stołkach. A oni z uporem brną w swoje, ale czy po swoje? Z każdym krokiem ponoszą koszta. Czy to żelazna konsekwencja i skrajna pewność siebie, czy też akt ostatecznej desperacji?

Moneyball jest filmem na wskroś amerykańskim, jednocześnie zupełnie nie hollywoodzkim. Nie ma tu prostych schematów i oczywistych rozwiązań (fabuła oparta jest na faktach). Brad Pitt perfekcyjnie ciągnie tę, pełną soczystych scen opowieść. W swojej kreacji jest bezpretensjonalnie wiarygodny i bezpośredni. Sceny, w których jest w samym środku menadżerskiego żywiołu i handluje zawodnikami, przerzucając ich kontrakty – a wraz z nimi życia, rodziny, hipoteki – niczym pionki na szachownicy, mają naprawdę potężną siłę rażenia. Jest coś w tym filmie, co sprawia, że oglądając, czułem się jak skórzana rękawica, w którą z impetem wpada podkręcona piłka.

Nie wiem, czy Brad Pitt zabiera swoje dzieci na mecze baseballu. Nie wiem też, czy chadza na nie bez dzieci. Ewidentnie czytam niewłaściwą prasę. Ale zdarza się, że oglądam właściwe filmy. Moneyball oglądnąć zdecydowanie:

warto

Moneyball, reż. B. Miller, USA 2011