piątek, 23 grudnia 2011

"Sunset Limited", czyli wsiąść do pociągu byle jakiego…


Podróż to proces, istotą którego jest różnica pomiędzy punktem wyjścia i dojścia. Podróż to także motor napędowy wielu opowieści. Podróżujemy codziennie. Na krótkie dystanse. Na długie. Niektórym z nas udaje się wybrać w podróż dookoła świata, przynajmniej raz w życiu, inni nie opuszczają rodzinnego miasta, miasteczka, wsi przez całe życie. Bywa, że kręcimy się w kółko, w efekcie zataczając koło, i punkt wyjścia, i dojścia znajdą się w tym samym miejscu, ale tylko pozornie. Punkt dojścia będzie miejscem innym poprzez sumę doświadczeń z podróży. Niezliczona jest też liczba środków, za pomocą których można podróżować. Warunkiem koniecznym, jest wyłącznie zmiana samego podróżnika. Czasem niezauważalna, a bywa, że nieodwracalna. Sztuka jest także formą podróżowania. Najmniej przewidywalną ze wszystkich. Bywa, że zaczyna się w zaciszu domowym, bez kapci, na kanapie, w kinowej sali, galerii, i kończy się w tym samym miejscu. Dzisiaj będzie o filmie, który z łatwością można obejrzeć bez wychodzenia z domu, a który stanowi nieoczywistą kwintesencję filmowej podróży…

sobota, 3 grudnia 2011

"Wymyk", czyli gdybyś wtedy upilnował brata, to teraz nie byłbyś sam


Prawda to zagadnienie nieoczywiste i niejednorodne. Jest „święta prawda”, „gówno prawda”, „moja prawda”, zwykle bardziej prawdziwa niż „twoja prawda” i cały szereg innych prawd... Prawda nie jest kłamstwem, ale bywa, że kłamstwo prawdą się staje. Czym jest prawda w filmie, skoro ten z definicji jest kłamstwem? Kłamstwo staje się prawdą na skutek odpowiednich starań. W efekcie, dzięki fachowym zabiegom na czas stu kilkunastu minut prawdą może stać się np. kłamstwo o smokach, czy Marsjanach w ich okrągłych talerzach. Jednocześnie w kiepskim filmie kłamstwem może stać się prawda z notki prasowej, czy innego reportażu z działu „życie”. Można kłamać w dobrej wierze, albo kłamać z próżności, by wywrzeć większe wrażenie. Kłamać dla pieniędzy czy dla sławy. Schizofrenik będzie okłamywał sam siebie, że prawda o nim samym jest inną prawdą niż się wszystkim dookoła i jemu samemu wydaje. Można zapewne znaleźć tyle samo powodów na mówienie prawdy co kłamstw. Wnioski są następujące: mitomania niekoniecznie predestynuje do bycia filmowcem, no i jak już kłamać to przyzwoicie. A jeśli jesteś, drogi Czytelniku, ciekaw jak kłamie Greg Zglinski w Wymyku, to serdecznie zapraszam.

piątek, 2 grudnia 2011

10 000

Szanowni Państwo!
Drodzy Czytelnicy!

Stało się. Niektórzy z Was mogli zauważyć skromny licznik u dołu strony. Już nie taki skromny, bo doszła kolejna cyferka. Blog Franka Kałuży został wyświetlony przeszło 10 000 razy (słownie: dziesięć tysięcy). Nie wiem, czy to dużo, czy mało, ale cieszę się. Wszystkim zainteresowanym, z tej okazji życzę obfitości: sobie - Państwa, Państwu - wpisów i co najważniejsze wielu dobrych filmów i czasu na ich oglądanie.

Z pozdrowieniami,
Franek Kałuża

środa, 23 listopada 2011

"Uwikłanie", czyli kryminał pocztówkowy

Jacek Bromski jest „etatowym” prezesem Stowarzyszenia Filmowców Polskich. Gdy wspólnie z Juliuszem Machulskim bierze się za adaptację poczytnej powieści kryminalnej, nie będzie nadużyciem oczekiwanie utworu wzorcowego – rzetelnej i profesjonalnej produkcji. 


Efekt ekranowy wykracza zdecydowanie poza materiał książkowy, stanowiąc swoistą impresję na temat potencjalnie wszystkich możliwych do popełnienia błędów przez filmowego twórcę. Gdy kryminał „na serio” staje się groteską, dobrze być nie może...

czwartek, 17 listopada 2011

"Listy do M.", czyli co to za śmiech?


pow. tzw. "nowa polska szkoła plakatu"

Polska komedia romantyczna to osobny gatunek kina. Rzecz absolutnie hermetyczna, istniejąca tylko i wyłącznie w promieniu kilkuset kilometrów od koryta Wisły. Przygotowana zwyczajowo przez bandę nieutalentowanych cyników dla widza, który ma problem z jednoczesnym czytaniem napisów i spożywaniem pop-cornu. To forma rozrywki, która nie śmieszy. Dostarcza jedynie pretekstu do rechotu. Wiadomo, jak jest: tu dupa, tam kawałek cycka, ktoś się wypier*oli, czasem wyje*ie… No, generalnie fajnie jest. Można zarżeć, zarechotać. Multipleksy wciąż intensywnie zapraszają na – Wyjazd integracyjny. Mniej intensywnie czynią to aktorzy, którzy użyczyli swoich facjat do promowania tegoż przedsięwzięcia. Za to Ci, którym srebrny ekran umożliwił bilokację i występują jednocześnie w Listach do M. na tę – polską komedię romantyczną z dopiskiem „bożonarodzeniowa” zapraszają bez żenady. Czy List do M. to kolejny (słaby) powód do rżenia, czy też po prostu przyzwoity film? A może to wyłącznie efekt tzw. „magii świąt”? Jeśli chcesz wiedzieć czy Franek uśmiechał się na Listach… wiesz co robić.

czwartek, 10 listopada 2011

"Szczęście ty moje", czyli o tym, że świat bywa brzydki, nawet bardzo, a ludzie źli, nawet bardzo…


Powszechnie wiadomo, ilu policjantów potrzeba do wkręcenia żarówki. Czego natomiast potrzeba, by przekonać się, że świat może być miejscem bardzo, ale to bardzo brzydkim, zamieszkanym przez jeszcze brzydszych ludzi? Czasem wystarczy wyjrzeć przez okno. Niekiedy trzeba by wybrać się w podróż pociągiem osobowym z przesiadką w Kutnie. Można też obejrzeć Szczęście ty moje… Tylko ostatni pomysł jest gwarantem efektu.

Po nieplanowanej przerwie Franek powraca ku przestrodze recenzją filmu, który w niewielkiej liczbie kopii może właśnie krążyć gdzieś w okolicy Twojego, Czytelniku, kina studyjnego. Jeśli chcesz się przekonać, że ludzie są źli, a świat gorszy i przy okazji zaoszczędzić kilkanaście złotych to…

piątek, 7 października 2011

"Bitwa warszawska 1920 3D", czyli 16 i 1 powodów, dla których nie pójdę do kina


Nie lubię być oszukiwanym. Nikt chyba nie lubi. To zdecydowanie nieprzyjemne uczucie, które uzmysławia naszą słabość wobec nieuczciwości tego świata. Sztuka bywa doskonałym narzędziem do demaskowania oszustów i hochsztaplerów. Źle się jednak dzieje, gdy to oszuści i hochsztaplerzy biorą się za jej wykonywanie. Rodzima kinematografia, zwłaszcza w ostatnim dwudziestoleciu, ma całą serię mniej i bardziej spektakularnych oszustw. Wyczulony na nie na Bitwę warszawska 1920 3D do kina nie pójdę. Pierwszy powód widzisz, drogi Czytelniku, po lewej stronie - tak właśnie wyglądał jeden z pierwszych plakatów "promujących" owo dzieło. 

Jeśli chcesz poznać pozostałe, wystarczy kliknąć:

czwartek, 6 października 2011

"To tylko seks" czyli, że o tym samym nie znaczy tak samo


Friends with benefits to już ponoć zjawisko kulturowe. Nowa forma organizacji związków, która nijak ma się do podstawowej komórki społecznej. Nie jestem ekspertem, ale z tego co się orientuję, to nic innego jak zwykłe koleżeństwo, czasem przyjaźń, urozmaicane od czasu do czasu seksem bez planowanych konsekwencji w postaci emocjonalnych zobowiązań (nieplanowane konsekwencje ze swej definicji pojawiają się z zaskoczenia). Czyli z angielskiego no strings attached. I to nie jest deja vu. Nie umiem rozsądzić, jaka jest skala tego zjawiska, ale z pewnością za Wielką Wodą ten model relacji międzyludzkiej ma duże powodzenie i potencjał filmowy. 

Nie tak dawno pisałem o Sex Story, teraz pora na To tylko seks. Obydwa filmy, mimo szeregu pozornych podobieństw i identycznego tematu różni cała reszta. Jeśli chcesz wiedzieć, kto wygrywa starcie to…

wtorek, 4 października 2011

"Ki", czyli o tym, że skrótowość potrafi być nużąca


Skrótowość niejedno ma imię i niejeden wymiar. Zasadniczo ze skrótowości korzystamy w dwóch skrajnych przypadkach: z jednej strony w wyniku nadmiaru informacji, gdy chcemy od razu przejść do sedna; z drugiej zaś strony, gdy próbujemy zakamuflować informacyjny deficyt – stajemy się tak skrótowi, że aż niezrozumiali. To taka próba dodania znaczeń przez redukcję. Czasem efektowna (ale wyłącznie na krótką metę), bardzo rzadko jednak efektywna.

Przepraszam za powyższy akapit. Czuję się z nim nieswojo. Nie wiem, jak zabrać się za Ki. To film skrajnie niedobry i pusty pod względem zawartości emocjonalno-intelektualnej. Jednocześnie wzbudza we mnie skrajne, silne i bardzo negatywne emocje, które nie wynikają bezpośrednio z procesu oglądania, tylko z poczucia oszustwa, które powstaje już po fakcie. Ki wyzwala emocje, na które zupełnie nie zasługuje. Jeśli chcesz wiedzieć zgodnie z materiałami promocyjnymi „dlaczego nie polubisz jej (Ki)”, to…

czwartek, 22 września 2011

"Jestem Bogiem", czyli o ciemnej stronie rozrywki


Jestem Bogiem nie tylko należy do niechlubnej szkoły „idiotycznego tłumaczenia tytułów” (w oryginale Limitless), ale także do wyjątkowo ciemnej i mrocznej kategorii – rozrywki nie tyle nieuczciwej, co szkodliwej.

Filmy rozrywkowe mają na siebie zarabiać. Wpływy z biletów winny przekroczyć (najlepiej wielokrotnie) koszta produkcyjne. To prosty układ. Opiera się na wymianie i wzajemności: widz dostarcza twórcom gotówkę, w zamian twórcy oferują widzowi rozrywkę. W świecie idealnym w pakiecie z walorami rozrywkowymi dołączony jest subtelny przekaz dydaktyczny, np.: „dobro zwycięża zło, zawsze”, „ciężka praca popłaca”, „uczciwość popłaca i zostaje wynagrodzona”, „zachowanie honoru w momentach prób też popłaca”, „szczodrość popłaca”, „dobroć popłaca”, „miłosierdzie popłaca”. Wyświechtane prawdy, o których lubimy by nam przypominano. W ostatecznym rozrachunku nie tylko jesteśmy „rozerwani”, ale także kiełkuje w nas, choćby w ledwo widzialnym zalążku, jakieś ziarenko czegoś lepszego. To swoisty pakt, który twórcy rozrywki zawarli z własnym sumieniem. Skoro robią coś co z definicji ma być niczym więcej jak hedonistyczną uciechą, dodanie tzw. „przekazu pozytywnego”, jest ich pokutą. Co się dzieje, gdy twórca rozrywki przechodzi na ciemną stronę mocy?

niedziela, 18 września 2011

"Skóra, w której żyję", czyli o brzytwie ostrzejszej od skalpela


Nie mam pojęcia, skąd się biorą te wszystkie „achy i ochy”. Czytam recenzje nowego Almodovara i nie mogę wyjść ze zdumienia. Wietrzę spisek – może ktoś złośliwie podmienił film i w efekcie zobaczyłem coś innego? Zastanawiam się nad kondycją intelektualną polskiego recenzenta. Nad jego brakiem wiary we własny gust i zdrowy rozsądek. Czytam o hiszpańskim mistrzu, jego dialogu z bogiem. I myślę, że trzeba wykazać bardzo luźny stosunek do oglądanego dzieła, by wysnuć tak odległe od filmowej materii konkluzje. Mam wrażenie, że recenzenci dopisują znaczenia na siłę, tak jakby byli coś Almodovarowi winni albo po prostu chcieli mu się podlizać. W myśl zasady: „Almodovar wielkim reżyserem jest, więc jeśli jest wielkim reżyserem, to film wielkiego reżysera też będzie wielkim, nie?”.

Skóra, w której żyję to film pozszywany na siłę, z gracją i wdziękiem perwersyjnego rzeźnika. Gdy rozerwać opakowanie w środku znajdziemy przerażającą intelektualną pustkę. Aby się o tym przekonać, wystarczy brzytwa, którą pożyczmy najlepiej od Ockhama…

sobota, 17 września 2011

Alison Bechdel jest kobietą, czyli gafa Franka

Popełniłem gafę. Przyznaję się. Alison Bechdel jest kobietą. Test nazwany jej imieniem będzie testem Bechdel, a nie testem Bechdela, jak początkowo napisałem. Nie pozostaje mi nic innego jak po trzykroć powtórzyć mea culpa z głową pochyloną nisko i wzrokiem wbitym w ziemię, gdzieś w okolicy palców u stóp. Tłumacząc z angielskiego Bechdel's test zupełnie automatycznie i bezwiednie mózg mój zmaskulinizował kobiece nazwisko. Wychodzi na to, że tłumaczenie też jest mężczyzną, ech...

piątek, 16 września 2011

Test na obecność kobiet w filmie, czyli czy film jest mężczyzną?

To nie będzie intelektualny granat. W wigilię inauguracji III Europejskiego Kongresu Kobietu, nie mam za zadanie wywrócenia do góry nogami Waszej dotychczasowej optyki. Ten wpis, skierowany nie tylko do drogich Czytelniczek, będzie niczym ukąszenie komara...

Test Bechdel, to mały-wielki test, który bada obecność kobiet w filmie. To prosta próba, której wypełnienie wymaga odpowiedzi na trzy następujące pytania dotyczące fabuły testowanego filmu:
  1. czy występują przynajmniej dwie kobiety (i ich postaci mają imiona)?
  2. czy rozmawiają z sobą?
  3. czy rozmawiają o czymś innym niż o mężczyznach?
W formie multimedialnej, pełniejszej i przyjemniej przyswajalnej, do obejrzenia na poniższym filmie:


środa, 14 września 2011

"Jesteś tam?", czyli o tym, że czasem to chwila decyduje o tym czy cię nie ma


Pewnie „gdzieś-tam” przeczytacie, że Jesteś tam? to holenderska Sala Samobójców, albo odwrotnie. Jeśli tak, nie wierzcie. Obydwa filmy mają tyle z sobą wspólnego co Deutsche Bahn z PKP. I co z tego, że PKP ma czternaście nowych składów, jeśli wloką się one po wciąż tych samych popękanych torach? Dla jasności Sala Samobójców jest PKP, a Jesteś tam? to DB - opinie ma dobrą, ale też potrafi się spóźnić.

Opuśćmy koleje. Zdarzają się od czasu do czasu filmy nieoczywiste. Nieoczywistość potrafi wywindować film na poziom wybitności, ale tylko w parze z uniwersalizmem. Jesteś tam? nie jest filmem wybitnym. Jego nieoczywistość polega na tym, że nie bardzo wiadomo, co o nim myśleć. Dobre filmy zarzucają na widza haka. Czasami wystarczy mały haczyk, który niepostrzeżenie ciągnie nas za fabułą. Czasem jedna scena, jedno ujęcie potrafi zdecydować o tym, czy jesteśmy na pokładzie wraz z bohaterami opowieści. Jeśli chcesz wiedzieć, czy moja odpowiedź na tytułowe pytanie była twierdząca, nie przerywaj i…

sobota, 10 września 2011

"Wszyscy Wygrywają", czyli weekend z Paulem Giamattim, cz. I


Sobota nie wzbudza wątpliwości. Nie jest, być może, aż tak oczywistym dniem jak niedziela, ale powszechnie uważa się ją za dzień wolny. Podążając za tropem „rozrywki w czasie wolnym” przedstawię kolejną propozycję. Zakładam, że wszyscy, którzy mieli gdzieś dojechać, już to zrobili. A teraz mogą wygodnie rozsiąść się w fotelu.

Paul Giamatti zwykł czaić się gdzieś na drugim planie. Jego twarz na tyle wryła się w pamięć, że czujemy się z nią komfortowo, choć czasem trudno jest przypomnieć sobie „jak ten aktor się nazywa?” W niedalekim odstępie czasu wpadły w moje ręce dwa filmy z Giamattim w roli głównej i poczułem, że jestem mu to winny - ten weekend poświęcam jemu, tym razem, jako gwieździe pierwszego planu.

piątek, 9 września 2011

"Niepowstrzymany", czyli o tym jak kolejowy etos po torach mknie


W piątkowe popołudnie - nie dla wszystkich - rozpoczyna się weekend. Weekend to pełne dwa dni beztroski – sobota i niedziela, plus to ile uda nam się uszczknąć piątku. Piątek stanowi bonus od harmonogramu, nie zawsze i nie dla wszystkich dostępny. Wielu piątkowe popołudnia i wieczory spędza w podróży. Część jedzie do domów, inni na weekend wyjeżdżają, po to by za chwilę wrócić.

Dzisiaj specjalna recenzja – propozycja dla tych wszystkich, którzy w podróż udadzą się z PKP, z InterCity, z Przewozami Regionalnymi, z SKM, z PKP Cargo, interRegio, Regio, pośpiesznie, osobowo, no po prostu koleją…

"You just don't get it, do you?", czyli czy łapiesz o co chodzi?

Przy poprzednim wpisie pojawiło się hasło klisza. Poniżej znajdziecie montaż, z którego wynikają co najmniej dwie skrajne strony scenariuszowo-dialogowej kliszy - dobra i zła i całe mnóstwo pośrednich.

Poza ewidentnym walorem refleksyjno-dydaktycznym, to także, a być może przede wszystkim, po prostu fajny filmik.

Miłego:


"You Just Don't Get It, Do You?" - A Montage of Cinema's Worst Writing Cliche from Jeff Smith on Vimeo.

czwartek, 8 września 2011

"O Północy w Paryżu" czyli, że dawniej to było, a teraz to, panie, bida…


Gdybym był krytykiem z trzydziestoletnim doświadczeniem wzdychałbym często. Wcale nie dlatego, że podupadałbym już zapewne na zdrowiu. To też, ale przede wszystkim wzdychałbym z nostalgii. Przymykałbym delikatnie powieki i prawie bezgłośnie szeptał „ach, to były czasy…”. Nic by z tego mojego wzdychania dla świata nie wynikało. Ot, szum taki tylko… Sam bym się pewnie uśmiechnął do siebie, od czasu do czasu. I tyle. Ale nie jestem. I nie wzdycham.

Woody Allena lubimy. Zwykło się go lubić. Ci, co go nie lubią, zwykle robią to bez krzty zacietrzewienia. Po prostu, nie lubić Woody Allena też może być modne. Ale nie ma się co nadymać. Woody Allen się nie nadyma. Woody Allen kręci swój film chyba, że gra na klarnecie. Jak gra na klarnecie to się nadyma, ale tylko dlatego, że inaczej się nie da. Woody Allen lubi Paryż. Podobno zna też kilka słów po francusku. Nie wiem, czy Woody Allen czyta Gałczyńskiego. Na pewno Gałczyński nie ogląda Woody Allena. Ciekawe co by pomyślał, gdyby obejrzał O Północy w Paryżu?

środa, 7 września 2011

"Dochodzenie", czyli dlaczego w Seattle ciągle pada?

To będzie dziewiczy tekst, bo o serialu. Blogowa premiera. Serial, to podobno „nowe kino”. Przynajmniej w USA... Mój, na poważnie, z serialem romans rozpoczął się od American Beauty (sic!). Film wcisnął mnie w fotel. Nagród całe mnóstwo, w tym Oscar za scenariusz oryginalny, a scenarzysta zaraz po tym kinowo-fabularnym sukcesie transferuje się do telewizji... O co chodzi?

To było gdzieś w okolicach przełomu wieków. Wtedy zszedłem po raz pierwszy Sześć stóp pod ziemię, a dalej już poszło, lawinowo (o serialowej lawinie więcej innym razem)...

Wróćmy do tematu. Do Dochodzenia, które rozpoczęło się w Danii, a niedawno przeniosło się do Seattle. Począwszy od dzisiejszego wieczoru będziecie je mogli śledzić u siebie, przed telewizorem. Jeśli chcesz, drogi Czytelniku, dowiedzieć się dlaczego w Seattle ciągle pada? „kto zabił Rosie Larsen?” to…

wtorek, 6 września 2011

Janusz Morgenstern

Dzisiaj zmarł Janusz Morgenstern.

Jak głosi anegdota to on, jako asystent Andrzeja Wajdy, wymyślił słynną scenę "Pamiętasz spirytus u Rudego?".


Pamiętajmy o jego filmach...

poniedziałek, 5 września 2011

"Sucker Punch", czyli o wiedzy i niewiedzy


Nie ma jednego, pewnego sposobu na uzyskanie najpełniejszego doświadczenia filmowego. Zanim przystąpimy do oglądania, można o filmie wiedzieć cokolwiek, bądź nie wiedzieć nic, no i jest jeszcze całe spektrum sytuacji pośrednich. Każda z opcji ma swoje wady i zalety. Bywa, że wiedząc cokolwiek o filmie, psujemy sobie nieświadomie zabawę, pozbawiamy się radości płynącej z tajemnicy, którą życzliwy recenzent był łaskaw zdradzić. A niewiedza, to jak skok na główkę do zamulonej wody. Emocje są, ale taka zabawa może się źle skończyć.

Przygoda z Sucker Punch była dla mnie jak skok z niedużej wysokości, ale na wyjątkową płyciznę. Głowa boli wciąż. Boli też szyja i ten ból to jedyne co powstrzymuje przed kręceniem nią z niedowierzaniem. Jeśli chcesz się przestrzec i oszczędzić sobie tytułowego „frajerskiego ciosu”, to…

sobota, 3 września 2011

"Jeż Jerzy", czyli o tym, że nie ma jeża bez kolców


Z jeżami jest zupełnie podobnie jak z różami. Tak jak i róży, jeża bez kolców nie ma. W przypadku róży, kolce mają sens głębszy. Każą nam zastanowić się nad naturą piękna. Nad ceną, jaką należy zapłacić za z pięknem obcowanie. Bardzo górnolotnie. Tak się chyba utarło, że róża to górnolotny kwiat. Z czasem, być może, coraz bardziej pretensjonalny. No, a jeże, ze swej natury są zdecydowanie bardziej przyziemne. Po prostu jeż, jaki jest, każdy widzi. Jaki jest Jerzy jeż, ci, co wiedzą, wiedzą. A ci, co nie, nie. Proste? Bez względu na to, do której grupy, drogi Czytelniku należysz, dowiesz się, czytając dalej, o co z tym jeża Jerzego filmem chodzi…

czwartek, 1 września 2011

"Kowboje i Obcy", czyli o tym jak przyrządzić koktajl*


Aby przyrządzić z sukcesem koktajl (* myślę i piszę po polsku, dlatego pisząc „koktajl” myślę „alkoholowy”), należy ściśle przestrzegać receptury. Można improwizować, ale wtedy jakość efektu finalnego pozostanie niewiadomą i istnieje poważne ryzyko, że jego zawartość wyląduje, na przykład, w zlewie. Wróćmy do receptur. Wierzcie lub nie, ale nauka o koktajlach (fachowo napojach mieszanych) zwie się miksologią. W ostatecznym rozliczeniu z promilem nawet miskologia w końcu polegnie, bo przecież chodzi o to, żeby… No właśnie, żeby co? Lufa czystej z gwinta, czy wymyślny koktajl, chodzi o to, by przez chwilę było miło, bardziej kolorowo, przyjemnie, rozrywkowo. Optymalnie, jeśli po wszystkim nie boli głowa.

W zadymionym saloonie nie spotkamy kowboja wznoszącego toast z innym rewolwerowcem, uzbrojonymi w palemki cuba libre czy innym mojito. Tym bardziej, przed wspomnianym saloonem nie wyląduje latający talerz. A może odwrotnie? Cóż, wyobraźnia nie zna granic. Jeśli chcesz, drogi Czytelniku wiedzieć co wynika z połączenia etosu Dzikiego Zachodu z UFO i jak taki koktajl smakuje, jesteś oddalony o dokładnie jedno kliknięcie…

piątek, 26 sierpnia 2011

"Paranormal Activity", czyli o innowacji i o tym, że "po raz pierwszy" działa tylko raz

"Pierwszy raz" może być tylko raz, bo jest pierwszy. Drugi raz nie jest pierwszym i nigdy nie będzie. Jest kolejnym... razem. Po prostu "po raz pierwszy" działa tylko raz. Podobnie jest z innowacjami. "Pierwszy raz" to kwintesencja innowacyjności, podczas gdy każdy kolejny raz będzie wszystkim tym czym będzie, a jedynym czym nie będzie na pewno, to nie będzie innowacyjny. Proste? Wytłumaczę na przykładzie:

Na przełomie wieków, kina nawiedził film Blair Witch Project. Pojawił się ten "pierwszy raz" właśnie. Z dużym hukiem i ogromną machiną promocyjną. Horror stylizowany na fakty, w którym straszyło to, czego nie widzieliśmy.

Oszustwo było łatwo wyczuwalne, jednocześnie wszystko zrobione tak autentycznie, by łatwo dać się oszukać. Po prostu, każdy kto chciał się dać nabrać, miał zagwarantowane naprawdę "niezłego stracha". Trzeba było dużej odwagi, by po seansie, wybrać się o zmroku na spacer do lasu, czy borku jakiegoś. I to było w Blair Witch Project fajne, a sam projekt innowacyjny.

A potem nastała era następców...

środa, 24 sierpnia 2011

"Moon" i "Kod nieśmiertelności", czyli o tym czy istnieje syndrom drugiego filmu i czy warto się tym przejmować?

Recenzja "dwa w jednym", zapraszam:

Debiut Duncana Jonesa obejrzałem przez przypadek. Spodobała mi się stylowa okładka płyty DVD, a tytuł – Moon zaintrygował. Do tego jeszcze Sam Rockwell w roli głównej i Kevin Spacey jako HAL 9000 Gerty.

Film był przyjemnością. Rasowy dramat psychologiczny, science-fiction w starym stylu z makietami i modelami, zamiast komputerów, tekstur i pikseli. Włączam dodatki – wywiad z twórcami na festiwalu Sundance. Wszyscy mówią z sensem. Doskonale wiedzą po co zrobili ten film. Wow – to debiut!, zakrzyknąłem, bo dopiero w tym momencie dotarła do mnie ta informacja...

Duncan Jones debiutuje filmem, który musiał trochę kosztować. Pani producentka dziękuje całej ekipie, dziękuje też swojemu mężowi – Stingowi, bez pomocy którego film by nie powstał. Fajnie – myślę – nie wiedziałem, że Sting dorzuca się do filmów. Ale dlaczego dorzucił się akurat do tego? Na imdb w dziale ciekawostki dowiaduję się, że Duncan Jones jest synem Dawida Bowie. Ma to sens? Być może, ale większy ma to, że ten facet po prostu umie robić filmy…

wtorek, 23 sierpnia 2011

"Sala Samobójców", czyli o tym, że Nick to z pewnością nie imię

Są takie filmy, których boję się oglądać. Doceń, drogi Czytelniku, moją szczerość. Strach ów ma swoje źródła na wielu poziomach. To, przede wszystkim, lęk przed weryfikacją pewnych wyobrażeń. Lubimy się okłamywać. Lubimy wierzyć, w piękne kłamstwa. Na tym polega potęga i magia filmu i na tym polegał też mój strach przed oglądnięciem Sali Samobójców. Chciałem wierzyć w zachwyty krytyków, widzów, w coraz powszechniejszą opinię, że jest możliwy, ba!, że wreszcie powstał prawdziwie „nie-polski” polski film. Wierzyłem po cichu, nieśmiało… Wierzyłem gdy film miał premierę, gdy był pokazywany w panoramie na Berlinale, wierzyłem gdy nie dostał w Gdyni złotego, a dostał Srebrnego Lwa… Aż w końcu Sala Samobójców pojawiła się na DVD…

niedziela, 21 sierpnia 2011

"Conan Barbarzyńca", czyli czy warto oglądać filmy przez kolorowe okulary?

Do technologii 3D mam stosunek neutralny. Całkiem przezroczysty. W moim archiwum znajduje się zbiór trójwymiarowych slajdów z dzieciństwa, ale nie lubię ich wcale bardziej od zdjęć „płaskich”. W trzech wymiarach wciąż opowiadają tę samą historię. No i nie da się ich ot tak po prostu oglądać. Specjalna lornetka, do której wkładanie kolejnych slajdów jest zdecydowanie bardziej upierdliwe, od przeglądania zdjęć. Poza fotkami z dzieciństwa, jest też w moim archiwum uwieczniona ekspozycja Panoramy Racławickiej w technice trójwymiarowej i tu już bez wątpienia warto podjąć wysiłek. Po prostu fajniej się ogląda szarżujących kosynierów w 3D niż na kartach albumu. A jak jest z szarżującym w trójwymiarze Conanem? Już tłumaczę…

piątek, 19 sierpnia 2011

"Zwerbowana Miłość", czyli jak obejrzeć film w dwie minuty i pięćdziesiąt sekund i nawet tego nie zauważyć

Czarny ekran. Pojawia się napis: „Styczeń 1989. Polska stoi na skraju bankructwa. Społeczeństwo domaga się ustąpienia komunistycznego rządu. Krajowi grozi krwawa konfrontacja. Wśród wysokich funkcjonariuszy SB dochodzi do brutalnej walki o wpływy, pieniądze i polityczną nietykalność.” Nieźle się zaczyna? To zapnij, drogi Czytelniku, pasy:

Pokój z meblościanką. Przydymione światło. Przy stole trzech mężczyzn – SBecy.

SBek#1: (czyta) „W całym kraju większość organizacji partyjnych przestało działać. Ugodowcy Jaruzelskiego ciągle się wahają. Za Jaruzelskim stoi armia. Niedługo dojdzie do rozmów rządu z „Solidarnością”. Coraz częściej mówi się o okrągłym stole. (kończy czytać) No tak, panowie, mieliśmy nosa. „Solidarność” może zdobyć realną władzę w kraju.

SBek#2: „Spokojnie, spokojnie. Za kilka dni zaczynamy kopiować wszystkie akta i tajne teczki najważniejszych ludzi w Polsce. Będzie to robił mój zaufany człowiek. Mikrofisze ze skopiowanymi teczkami co tydzień będą docierały do Wiednia. A tam, nasza agentka będzie chowała wszystko do banku. Ładnie to wymyśliłem? No… (no to siup – piją po kielichu). No, a później, zieloni czy czarni, czy inna swołocz niech sobie bierze władze, ale to my. My będziemy rządzić.” Buahuahuahua (przyp. Autora)!

No i jak, ładnie to wymyślone? By oddać pełnię wrażeń wspomnę, że posiadówa SBeków jest podsłuchiwana! Przez Ulricha Mühe (ups, zły film) Krzysztofa Stroińskiego. Trwa to, z zegarkiem w ręku, słownie: „jedną minutę i czterdzieści pięć sekund”. Czy myślisz, drogi Czytelniku, że wiesz już wszystko? Jeśli tak, jesteś w błędzie. Wszystko będziesz wiedział za minutę i pięć sekund…

Garść informacji technicznych - oceny

Postanowiłem wprowadzić system oceniania recenzowanych filmowych. Ponieważ nigdy nie byłem dobry z matematyki nie będzie cyferek. Kafeteria przedstawia się następująco - malejąco względem życzliwości do recenzowanego dzieła:
  • trzeba
  • warto
  • można
  • oj, lepiej nie

Ocenę znajdziecie pogrubioną na końcu każdej recenzji i w etykietach.

czwartek, 18 sierpnia 2011

"Kret", czyli jak trudno jest wygrzebać coś interesującego po omacku


Kret to film polski. Widać to doskonale od pierwszych scen mimo, że rozgrywają się we Francji. Po 15 minutach mamy pewność – nic się nie dzieje, nuda – tak, to na pewno film polski. A przed seansem można się było dać nabrać. Plakat taki trochę zagraniczny. Reżyser trochę francuski. Strona oficjalna po angielsku. Zwiastun z „sabtajtlami”. Podobno thriller… Wszystko bujda. Wiem, bo widziałem.

Kret to obyczajowe nudziarstwo, którego największym walorem jest wiarygodne odwzorowanie mechanizmów biznesowych wśród handlarzy używaną odzieżą. Tak – tym zajmują się główni bohaterowie – ciuchami. Nie – Borys Szyc nie jest agentem specjalnym, jak sugeruje plakat. Nie – Marian Dziędziel nie jest przestępcą, który go ściga. Powiem więcej Dziędziel jest filmowym ojcem Szyca, który plakatowego garnituru nie ma w filmie na sobie ani razu. Za to ma na brzuchu dziesięcio-kilogramową nadwagę. Nie – prawdy nie da się wygrzebać po omacku. Można próbować, ale poza samym rozgrzebaniem z dużym prawdopodobieństwem niczego się nie wygrzebie. Jeśli zastanawiasz się, drogi Czytelniku, czy Kret rzuci przed Tobą nowe światło na wyobrażenie o przeszłości, wzbudzi głębszą refleksję, wgniecie w fotel, czy chociażby elementarnie zainteresuje? Nie – raczej nie. Ten film nie jest wszystkim tym, czym jego twórcy piszą, że jest… Skomplikowane?

sobota, 13 sierpnia 2011

"Sex Story", czyli dlaczego nie lubimy czerstwych hamburgerów?

Kluczem do satysfakcji z filmowej projekcji są realistyczne oczekiwania, zwłaszcza w przypadku kina gatunkowego. Wystarczy rzut oka na plakat promujący film i już wiadomo czego można się spodziewać. To taki układ między twórcą a widzem. Zwykle widz otrzymuje nie więcej niż to czego można było oczekiwać. Mówimy o rozrywce. O formacie i standardzie. Nikt nie oczekuje po Mc Donald’sie niezapomnianych wrażeń smakowych.

Jeśli zachęcony lukrowanym plakatem do Sex Story zapragniesz spędzić rozrywkowy wieczór przy komedii romantycznej przygotuj się na czerstwego hamburgera…

piątek, 12 sierpnia 2011

"Lincz", czyli film jak się patrzy

Jeśli, drogi Czytelniku, będziesz kiedykolwiek na wykładzie dotyczącym sztuki pisania scenariuszy na pytanie o to skąd czerpać inspirację, które prędzej czy później padnie, usłyszysz z dużym prawdopodobieństwem odpowiedź, o tym jak wiele filmów powstało z inspiracji materiałami prasowymi. To zwykle moment, w którym audytorium rozświetla delikatna poświata. Oczy słuchaczy rozszerzają się, a w ich źrenicach migotać zaczynają symbole zagranicznych walut, przede wszystkim dolara amerykańskiego, a wśród tych z zacięciem patriotycznym PLN. Każdy przecież czyta gazety, ergo każdy może napisać scenariusz…

Do podobnej konkluzji doszedł zapewne pewnego dnia niejaki Krzysztof Łukaszewicz. Jak pomyślał, tak zrobił i… napisał, twór scenariuszopodobny. Niestety na tym nie poprzestał. Zgromadził sporą sumę państwowych pieniędzy (dotacje: PISF, Urząd Marszałkowski Województwa Zachodniopomorskiego, Urząd Miasta Szczecina, Urząd Miasta Koszalina). Zakasał rękaw i wziął się za reżyserowanie. Tak powstał Lincz – film jak się patrzy…

czwartek, 11 sierpnia 2011

Zwiastun gry (jeszcze?)

Z zachwytem odkrywam, że gry komputerowe mają teraz zwiastuny jak powyższy... Wszystko się zgadza, a pieśń w tle - mistrzostwo!

Po latach niegrania, wracam do śledzenia rynku gier z rosnącą ciekawością. Zaczęło się od Heavy Rain i magicznej różdżki w ręku (kontroler Move), wtedy to mur oddzielający grę od filmu runął. Wielowątkowy thriller psychologiczny, intuicyjne sterowanie, nieoczywiste postaci, kilka alternatywnych zakończeń. Percepcja filmowa i pełne poczucie interaktywności. Czy to jeszcze tylko gry?

wtorek, 9 sierpnia 2011

"Awantura Warszawska", czyli co delfiny wiedzą o polityce międzynarodowej



Jak przystało na blog, w zamierzeniu, „filmowy” rozpocznę od dzieła, które w swej formie filmem nie jest. Jest dziełem „interdyscyplinarnym”, a ta (interdyscyplinarność - przyp. autora) często bywa słowem kluczem, które w magiczny sposób otwiera sakwy z państwowymi pieniędzmi i dotacjami. W tym przypadku cel był szczytny, bo ojczyźniany i ani Muzeum Powstania Warszawskiego, ani m. st. Warszawa grosza nie żałowały na owego dzieła powstanie. Nikogo nie uchronię przed doświadczeniem efektu finalnego – kto miał doświadczyć, doświadczył (premiera 1 sierpnia, łącznie 5 odsłon). Jeśli wśród końcowych braw stałeś, czytelniku, zdezorientowany i zmęczony, a w głowie Tobie huczało i zastanawiałeś się, o co w ogóle chodzi? Zapraszam do czytania. Dowiesz się co wynika, gdy autor ulega pokusie skrycia się za parawanem "interdyscyplinarności", a być może także co delfiny wiedzą o polityce międzynarodowej i co nam do tego...

Słowem wstępu…

Bez względu na to, jakim sposobem do mnie trafiłeś, drogi czytelniku, witaj! Zastanawiasz się, o co tutaj chodzi? Tłumaczę: interesuję się filmem i znam się na nim. Jestem porywczy i wrażliwy. Film działa na moją wrażliwość, a wtedy porywczość każe dać wyraz. Efekt masz, drogi czytelniku, przed nosem, na ekranie. Starał się będę nadążać za aktualnym repertuarem i ostrzegać, bądź zachęcać na bieżąco. Będę też wracał, wygrzebywał dobre kino, pogrzebywał kiepskie… Czasem wrzucał będę ciekawostki… Plan jest dynamiczny i zakłada miejsce na Twoje, drogi czytelniku, sugestie… 

Zapraszam!