wtorek, 17 stycznia 2012

"Czas Wojny", czyli o koniu, który został żołnierzem


Czas Wojny, to historia jednostronna, w tym sensie, że o koniu, który zostaje żołnierzem. W odwrotnym kierunku nie działa - żołnierz koniem nie zostanie. Nieoczywista, bo nie wiadomo, czy koń zdaje sobie sprawę z faktu, że został żołnierzem. Niejednoznaczna, bo tym bardziej nie wiadomo, czy koń ma świadomość swojej bohaterskości. No i bezkompromisowa, bo powstała. Wbrew logice i zdrowemu rozsądkowi.

Człowiek odpowiedzialny – Steven Spielberg, to instytucja w światowym kinie. Tytan pracy, który w swoim reżyserskim dorobku ma przeszło pół setki pozycji. Na tym tle Czas Wojny jest dziełem, które wyróżnia się dramaturgicznym prekursorstwem, bo w żadnym z jego dotychczasowych filmów nie było zwierzęcego protagonisty. Jurassic Park nie był przecież filmem o tyranozaurach czy innych pterodaktylach, które stanowiły jedynie tło opowieści. W Czasie Wojny koń ma więcej do grania i pełni istotniejszą rolę w dramacie niż małpy w serii o ich planecie. Równie dobrze można było wysłać na wojnę Babę-świnkę z klasą, która zapewne też zaniemówiłaby, będąc świadkiem jej okropieństwa (wojny), tak jak ma to miejsce w przypadku tytułowego bohatera Czasu Wojny (War Horse w oryginale), który nie mówi (pewnie gdyby chciał, to by mówił).

Zaniemówienie raczej nie grozi w sali kinowej chyba, że tak właśnie okazujesz, Czytelniku, niedowierzanie czy znudzenie. Ja wydawałem z siebie jęki, postękiwania, stęknięcia oraz wierciłem się, nieustannie na skraju ziewania.

Film zaczyna się od mocnego uderzenia. Rodzi się jakiś koń, a Janusz Kamiński filmuje to w taki sposób, żeby od początku wiadomo było, że to właśnie TEN koń. Narodziny obserwuje jakiś chłopiec i nikt nie ma wątpliwości, że to będzie TEN właśnie chłopiec, który konia z wzajemnością pokocha. Ale nagle chłopca już nie ma, zaś koń zostaje wystawiony na aukcji. Lokalny pijaczyna uniesiony ambicją chłopa pańszczyźnianego wygrywa licytację ze swoim wasalem, co nie wróży na starcie niczego dobrego (mimo, że pańszczyzny na wyspach nie było, to na feudalizmie znają się nienajgorzej). Traf chce, że pijaczyna jest ojcem chłopca. Tak, właśnie – TEGO chłopca. Cóż, za zbieg okoliczności, prawda? Chłopiec może bez skrępowania kochać konia. Zaprzęga go do orki, co nie jest podstawowym przeznaczeniem War Horse’a, ale dzięki temu dokonują niemożliwego i udaje się zasiać po uprzednim zaoraniu nieurodzajną, kamienistą glebę i uratować byt rodziny, na którą dybie zły wasal. W międzyczasie reżyser obrazuje pierwszą z trzech mądrości filmu, otóż: „dziewczęta wolą kawalerów na koniach, niż tych z samochodami”.

Po ok. 45 minutach filmu wybucha wojna. Wreszcie nadchodzi oczywiste – koń zostaje oddzielony od chłopca i jedzie na front (koń, chłopiec zostaje). Czułem się trochę jak świnia, bo przyjąłem tę wiadomość z nadzieją na ożywienie (sic!) fabuły.

Nadzieja rozwiewa się szybciej niż końska grzywa podczas galopu na wietrze. Intelektualnie myślą przewodnią tej części filmu jest dramatyczne motto, które wypowiada któraś z postaci: „Wojna zabiera wszystko. Wszystkim”. Rozpoczyna się seria mikro-historii, etiud, których spoiwem jest rzeczony koń, który już w pełni zasługuje na tytuł War Horse’a, wszak wojna dookoła trwa. I tak, koń najpierw trafia do brytyjskiego oficera, który śle (oficer, koń by pewnie słał, gdyby tylko listonosze traktowali go poważnie) chłopcu (TEMU chłopcu) odręczne szkice konia (szkice konia autorstwa oficera, oczywiście; gdyby chodziło o szkice konia, to byłyby to autoportrety, ale koń jest na to zbyt skromny). A po chwili ginie (oficer). Koń trafia do niemieckiej niewoli. Poddaje się, wstępuje w szeregi cesarskiego wojska, po czym dezerteruje, kolaboruje z Francuzami, zakochuje się, zaciąga się jako niemiecki artylerzysta, ratuje swoją ukochaną, traci ją, by pod wpływem zewu pognać, ku… wolności? Bohaterstwo? Ja nie wiem. Z dużym prawdopodobieństwem koń też nie. Zakończenia nie zdradzę, bo i tak wszyscy je znają, ale dodam, że po drodze koń dokonuje cudu, bo przywraca chłopcu (tak – TEMU chłopcu) wzrok. I to wszystko w szpitalu polowym, bo chłopiec się znalazł po czterech latach od rozstania na wojnie, w momencie, gdy już o nim zapomnieliśmy. I tu objawia się trzecia złota myśl oraz brak konsekwencji twórców, bo wychodzi na to, że wojna nie tyle zabiera wszystko, co także potrafi zwrócić to co najcenniejsze – prawda, że piękne?
Podczas seansu czułem się, jak wyciskana cytryna z przeceny. Tanio (bo z przeceny), niekomfortowo, bo przecenione cytryny wyciska się z większym wysiłkiem niż te świeże i soczyste, i niesmacznie. W całym filmie wyłapałem jedną fajną scenę, ale im dłużej o niej myślę, tym bardziej przekonuję się, że jej fajność objawiała się na tle, a nie sama w sobie. Nie ma obrazów zapadających w pamięci, tak jak choćby sekwencja desantu w Szeregowcu Ryanie. Jest długo, nudno, nieciekawie i absurdalnie. Melodramatyzm w dawce nieznośnej jest spotęgowany przez mnogość wątków. W każdym filmie epicko-wojennym, są kluczowe punkty w drodze protagonisty, jakieś znaczące symbole, medaliony, talizmany, pocałunki z ukochaną itp. To często zło konieczne. W Czasie Wojny ze względu na epizodyczną konstrukcją mamy każdy melodramatyczny moment przemnożony przez liczbę epizodów. I tak np.: wręczony jako talizman (koniowi) przez chłopca (TEGO) proporczyk z czasów bohaterskiej młodości jego ojca (chłopca ojca, koń też miał z pewnością bohaterskiego ojca, ale nic nie wiemy o jego żołnierskiej przeszłości) jest przekazywany co chwilę, niczym pałeczka w sztafecie.

Czas Wojny trwa wyjątkowo długo. Prawie 150 minut jak na film o tak dziurawej i przewidywalnej fabule, wymaga końskiego zdrowia i jeszcze większego, końskiego bohaterstwa. Co za dużo to niezdrowo. Stawiam „pałę” ze storytellingu i przestrzegam:

oj, lepiej nie

Czas Wojny, reż. S. Spielberg, USA 2011

2 komentarze:

  1. nie mogę przestać się śmiać :) cudowna recenzja

    OdpowiedzUsuń
  2. Film był cudowny, więc nie pierniczcie!!!

    OdpowiedzUsuń