niedziela, 24 czerwca 2012

"Ścigana" vs. "Safe House", czyli jak dostać lanie od kobiety kontra showdown jak się patrzy





Kino akcji rządzi się swoimi prawami, tj. zwykle podporządkowane jest akcji. Bywa, że wyłącznie i nie ma w tym niczego złego. To, kino w którym dostajesz to, czego oczekujesz. Chyba, że nie dostajesz. W takim przypadku mowa o nieudanym kinie gatunku. Pojedynek w obrębie tej recenzji dotyczy dwóch szalenie podobnych filmów, z których jeden jest próbą odświeżenia formatu, drugi zaś zrealizowany został zgodnie z wszelkimi prawidłami rzemiosła.

Na początek świeżość. Ścigana rozpoczyna się niepozornie, ale to tylko cisza przed burzą. Znienacka następuje seria ciosów. Ekranowe uderzenia mają w sobie niespotykaną prawdę. Bolą, za każdym razem, a wyprowadza je Mallory - tajna agentka rządowa, która stała się niewygodnym elementem w wewnątrzagencyjnej intrydze i teraz jej pracodawcy chcą ją zlikwidować.
Reżyser Steven Sodebergh, który balansuje ostatnio pomiędzy eksperymentem a zagubieniem, obsadził w roli Mallory czynną zawodniczkę muai thai i gwiazdę MMA – Ginę Carano. Mallory nie stosuje chwytów rodem z Aniołków Charliego, ani nie nosi obcisłego kombinezonu Lary Croft. Ma za to w swoim repertuarze całą gamę duszeń, trzymań, dźwigni, kopnięć, podcięć. Mallory łamie kości. I robi to w sposób wiarygodny i prawdziwy. Choreografie walk są tak zrealizowane, że wreszcie “kobieta mnie bije” nabiera sensu. Bije i to jak! Ze specyficznym wdziękiem, wbrew powszechnemu modelowi przedstawiania w filmie walecznych kobiet. Sodebergh bawi się gatunkiem i tworzy specyficzne poczucie prawdy. Nie idzie na uproszczenia w stylu “zabili go i uciekł”. Mallory jest świetna w tym, co robi, ale nie jest superbohaterką. Wyplątuje się z tarapatów nie dzięki umownym super mocom, tylko wytrenowaniu i umiejętnościom. Na Mallory czyha cała plejada męskich gwiazd w świetnych epizodach: Antonio Banderas, Michael Douglas, Ewan McGregor, czy Michael Fassbender, z których większość chce ją zabić. Miło się patrzy jak Mallory ze swoim topornym wdziękiem kopie im tyłki.

W odróżnieniu od Ściganej, w Safe House nie ma miejsca na eksperymenty. Pewnie w dużej mierze dlatego, że kosztował cztery razy więcej. Intryga jest podobna, z tą różnicą, że bohaterów jest dwóch, żółtodziób z CIA - Ryan Reynolds - i stary wyga, eks-agent - Denzel Washington. I podobnie obydwaj stają się pionkami w skomplikowanej wewnętrznej grze pomiędzy szpiegami CIA. Może trochę się zagalopowałem. Intryga nie jest wybitnie skomplikowana sama w sobie, ale na tyle, by dać pretekst do niekończących się scen akcji, i jako taka spełnia swoją rolę fachowo. A akcji mamy tutaj co niemiara. Kilometrowe pościgi, strzelaniny na stadionach, tłumy statystów i znowu biegną, i strzelają, i biją się. Wszystko zrealizowane doskonale, ale dużo tego. 5-10 minut mniej z czystej akcji, nie zrobiłoby filmowi źle. Śmiało, przy kolejnym pościgu można sobie zrobić herbaty. Czasami rozmach działa na napięcie gorzej niż kameralna duchota. Ale mimo tego Safe House dostarcza bardzo solidnej rozrywki, no i ma jeden niezaprzeczalny atut - Denzela Washingtona, czyli najbardziej rzewnego z żelaznych twardzieli, który kradnie cały film, bezwzględnie wykorzystując swoją monstrualną charyzmę.

Obydwa filmy powinny spełnić swoje zadanie i dostarczyć porcję solidnej filmowej rozrywki. Każde na swój, nieco inny sposób. Safe House nasyci rządnych emocji trochę bardziej w stylu McDonald’sa, a Ścigana jest jak ta nowa knajpka całkiem niedaleko, w której jeszcze nie byłeś. Smacznego!

Ścigana, reż. S. Sodebergh, USA, Irlandia 2011

można

Safe House, reż. D. Espinosa, USA, RPA 2012

można

1 komentarz:

  1. Denzel byl i zawsze bedzie gwarancja minimum solidnego filmu!

    OdpowiedzUsuń