Powszechnie wiadomo, ilu policjantów potrzeba do wkręcenia
żarówki. Czego natomiast potrzeba, by przekonać się, że świat może być miejscem
bardzo, ale to bardzo brzydkim, zamieszkanym przez jeszcze brzydszych ludzi?
Czasem wystarczy wyjrzeć przez okno. Niekiedy trzeba by wybrać się w podróż
pociągiem osobowym z przesiadką w Kutnie. Można też obejrzeć Szczęście ty moje… Tylko ostatni
pomysł jest gwarantem efektu.
Po nieplanowanej przerwie Franek powraca ku przestrodze
recenzją filmu, który w niewielkiej liczbie kopii może właśnie krążyć gdzieś w
okolicy Twojego, Czytelniku, kina studyjnego. Jeśli chcesz się przekonać, że
ludzie są źli, a świat gorszy i przy okazji zaoszczędzić kilkanaście złotych
to…
Sergiej
Loznitzsa – reżyser recenzowanego dzieła to uznany dokumentalista, a Szczęście ty moje jest jego
fabularnym debiutem. Te dwa fakty potwierdzają istnienie przepaści między
dokumentem a fabułą. To dwie całkiem odmienne dyscypliny, o czym europejskie
kinematografie nazbyt często zapominają (europejskie, bo Szczęście ty moje
powstało przede wszystkim za niemieckie pieniądze). To tak jakby dać Agnieszce Radwańskiej rakietę do badmintona i
dziwić się, że idzie jej gorzej niż na korcie.
Zaczyna się intrygująco. Betoniarka, trup, zacieranie
śladów. Zwłoki nikną pod litrami płynnego betonu. Czy właśnie taka jest dzisiejsza
Rosja? Brudna i zła? Budowana na trupach i ludzkim nieszczęściu? To pierwszy i
ostatni moment na zadanie sobie jakichkolwiek pytań. Jak się wkrótce okaże, otwierająca sekwencja nie jest związana bezpośrednio z główną linią fabularną. Dalej
mamy do czynienia wyłącznie z narastającym festiwalem brzydoty. W swym
przesłaniu irytująco prymitywnym i tautologicznym. Od beznadziei przez
beznadzieję do bezdennej beznadziei. Bohaterem zdaje się być kierowca
niewielkiej ciężarówki. Nic o nim nie wiadomo. Jeździ po rosyjskich bezdrożach.
Ma żonę, z którą nie rozmawia i wyposażony jest w jedną jedyną ekspresję
mimiczną. Jeździ po bezdrożach i spotyka ludzi. Na rogatkach zatrzymuje go milicja.
Ohydni funkcjonariusze z obskurnej budy chcą łapówkę. Nagle w samochodzie
kierowcy pojawia się nieznany dziad. Dodajmy, że pojawia się znacząco. Znacząco
spogląda w dal. Dziad skrywa w sobie życiowe mądrości i ochoczo służy
opowieścią… Retrospekcja – II wojna światowa. Nieznany dziad, odpowiednio młodszy
w podły sposób zostaje oszukany przez sowieckich żołnierzy. Mord. Koniec
retrospekcji. Ciężarówka jedzie i jedzie, i jedzie… Po drogach. Rosysjskich bezdrożach.
Dziad znika tyleż niespodziewanie, co się pojawił. Droga, droga, rosyjska droga…
Korek. Spotkanie z młodocianą prostytutką. Ale to nie jest Taksówkarz. To rosyjski kierowca ciężarówki i rosyjska prostytutka.
Jakaś smutna parodia. Miasteczko i jego mieszkańcy: mordy, ryje, gęby.
Zapijaczone, śmierdzące, brudne, okropne. Festiwal brzydoty, biedy, beznadziei,
alkoholowej degeneracji (uważni widzowie dostrzegą wśród owej menażerii przemykającego
w tle króla rodzimego drugiego planu – Lecha Dyblika). Kierowca
jedzie dalej. Gubi się. Wybiera na nocleg najmniej rozsądne miejsce. Pojawiają
się bandziory. Trzej. Okropni. Ohydni. W oparach najtańszych papierosów. Kierowca
nie odjeżdża. Dosiada się. Wódka, bimber, samogon. Zagrożenie wisi w powietrzu.
Wreszcie dostaje w łeb… Kierowca, ma się rozumieć. I co? I traci pamięć. Wpada
w skrajne otępienie. W przedziwny stupor. Wszystkie odpowiedzi mogą być prawdopodobne,
bo z każdej tak samo niewiele wynika, bo po prostu jest w nas – w człowieku bezgraniczne,
beznadziejne zło. Homo homini lupus est,
o czym wie każdy adept podstaw łaciny.
Szczęście ty moje to film pokracznie
ociosany, nieoheblowany, niemiłosiernie nudny. W słowniku filmowym Loznitsy nie istnieje słowo finezja. Reżyser na ślepo oklepuje swoją
tezę z gracją rzeźnika wyposażonego w cep: „Wszyscy jesteśmy beznadziejnie źli”.
Logiczna struktura fabularna praktycznie nie istnieje. Zdumiewa niezłomność w
błędnych artystycznie decyzjach. Niezwykły jest upór i konsekwencja, z jakimi reżyser
rozwija nieudane pomysły. Strategia długich ujęć (operatorem filmu jest Oleg Mutu, który pracował przy
doskonałym 4 miesiące, 3 tygodnie, 2 dni)
kompletnie się nie sprawdza. Sceny są skrępowane odgórnym założeniem, co w
połączeniu z drewnianym aktorstwem tylko potęguję poczucie zagubienia i tworzy
wrażenie „etiudowości”. Poszczególne sceny nie tworzą spójnej całości.
Przeskoki pomiędzy sekwencjami wybijają z rytmu. Narracji brakuje
dynamiczności. Schematy stają się do znudzenia powtarzalne. Wreszcie dochodzimy
do finałowej sceny. Rogatki znane z początku filmu. Ci sami policjanci. Jeszcze
bardziej nachalni i odrażający w swej ohydzie. Festiwal ślepej agresji, furii,
zła. Strzały, strzały. Wyzbyty z człowieczeństwa kierowca ciężarówki z
pistoletem w ręku. Zabija wszystkich. Odchodzi. Koniec. Po takim zakończeniu
powinno się siedzieć długo w milczeniu. Myśleć o bezmiarze zła. Ale z filmu
Łoźnicy ucieka się ze skrytym uśmiechem ulgi – wreszcie koniec.
Jak pokazują festiwalowe sukcesy filmu, istnieją widzowie
skłonni nabrać się na nudny, pseudofilozoficzny wywód Loznitsy. Jeśli Europa Wschodnia
jest dla Ciebie białą plamą na mapie świata, a najdalej na wschodzie byłeś w
Dreznie, być może Szczęście ty moje zrobi na
Tobie wrażenie. Efekt szoku poznawczego zakamufluje beznadziejny warsztat. W
przeciwnym razie szczerze odradzam:
oj, lepiej nie
Szczęście ty moje, reż. S. Loznitsa, Niemcy, Ukraina
Holandia, 2010
Panie Franku uwielbiam Pana poczucie humoru ;)
OdpowiedzUsuńA.