wtorek, 9 sierpnia 2011

"Awantura Warszawska", czyli co delfiny wiedzą o polityce międzynarodowej



Jak przystało na blog, w zamierzeniu, „filmowy” rozpocznę od dzieła, które w swej formie filmem nie jest. Jest dziełem „interdyscyplinarnym”, a ta (interdyscyplinarność - przyp. autora) często bywa słowem kluczem, które w magiczny sposób otwiera sakwy z państwowymi pieniędzmi i dotacjami. W tym przypadku cel był szczytny, bo ojczyźniany i ani Muzeum Powstania Warszawskiego, ani m. st. Warszawa grosza nie żałowały na owego dzieła powstanie. Nikogo nie uchronię przed doświadczeniem efektu finalnego – kto miał doświadczyć, doświadczył (premiera 1 sierpnia, łącznie 5 odsłon). Jeśli wśród końcowych braw stałeś, czytelniku, zdezorientowany i zmęczony, a w głowie Tobie huczało i zastanawiałeś się, o co w ogóle chodzi? Zapraszam do czytania. Dowiesz się co wynika, gdy autor ulega pokusie skrycia się za parawanem "interdyscyplinarności", a być może także co delfiny wiedzą o polityce międzynarodowej i co nam do tego...

„Awantura Warszawska” to klasyczny przykład artystycznego wynaturzenia, do jakiego dochodzi, gdy twórca hochsztapler bałamuci naiwnych urzędników. Można sobie tylko wyobrazić, jak pięknie, jak interdyscyplinarnie, projekt prezentował się na papierze. Czego tu nie ma? Jest interdyscyplinarność: teatr i film, bo teatr, a montowany na żywo i z rzutnika wyświetlany; interaktywny, bo można wśród aktorów chodzić, podglądać, albo na ekranie oglądać; dokument wiernie relacjonujący zdarzenia, bo wszystkie teksty skompilowane są z autentycznych dokumentów; świadectwo prawdy historycznej, bo wszystkie teksty skompilowane są z autentycznych dokumentów; sztuka, bo przecież aktorzy i grają i krzyczą i utożsamiają się z tematami; a wszystko to wśród scenografii, z muzycznym tłem; jednym słowem – dzieło na wskroś „interdyscyplinarne”. „Interdyscyplinarność” łatwo się sprzedaje, bo z racji jej interdyscyplinarnej natury łatwo jest przemycić brak sensu. Przecież twórca dzieła tak interdyscyplinarnego nie musi zadawać sobie tak trywialnych pytań jak: „po co?”, „w jakim celu?”, „o czym?”

Co w efekcie widać?: Na podestach stoją aktorzy i krzyczą do siebie, na siebie, obok siebie. Krzyk jest jedynym środkiem ekspresji, zastosowanym dodatkowo liniowo, tzn. mamy do czynienia ze swoistym crescendo – z czasem aktorzy krzyczą coraz głośniej i intensywniej. A cały ten krzyk w kontrze do jedynej postaci kobiecej granej przez Barbarę Wysocką (prywatnie, partnerka życiowa Zadary), która snuje się między scenicznymi podestami i recytuje wyuczone na pamięć teksty z gracją i ładunkiem emocjonalnym komputerowego symulatory mowy „Iwona” teksty. Aktorzy trzymają tabliczki, na których napisane jest kim w danym momencie są i wykrzykują treści kolejnych depesz. Na ekranie problemy techniczne – poszarpany montaż, nieczytelny dźwięk, a na podestach obok aktorów kamery, panowie z mikrofonami (interesujące, że nikt nie pomyślał o zastosowaniu mikroportów?). Chaos dopełnia i potęguję Dominik Strycharski, odpowiedzialny za muzykę. Strycharski wydaje z siebie odgłosy, które sowicie moduluje za pomocą najróżniejszych cyfrowych efektów. Z dużym prawdopodobieństwem była to nieudana próba przetłumaczenia politycznych zawiłości na język delfinów. Być może nawet projekt ten był bezpośrednio transmitowany do jakiegoś delfinarium i kiedyś dowiemy się co wiedzą delfiny o polityce międzynarodowej? Z dużym prawdopodobieństwem jednak projekt Zadary nie poszerzy ich świadomości. A nawet jeśli, to co wynika z tego faktu dla nas? Nic - dokładnie tyle co z awantury, którą zaproponował Zadara.

Awantura Warszawska kończy się po około godzinie i kilkunastu minutach. W głowie szum, dezorientacja i jedno pytanie „ale o co chodzi?”. Zadara ponosi całkowitą klęskę: z bełkotu archiwalnych depesz nie tworzy się żadna nowa wartość. Ze scen, z ekranu nie padają żadne pytania. Mamy do czynienia z nieudolną impresją, niezrozumiałą rekonstrukcją historyczną, która wobec zastosowanych środków przekazu jest niestrawna. Zadara polewa swoje dzieło sosem pretensjonalnej „artystowskości”, tworzy wątłą fasadę sztuki wysokiej, ale w w warstwie emocjonalnej i treściowej nie daje nic poza pustą „interdyscyplinarnością".

Idziesz, drogi czytelniku, warszawską ulicą. Z naprzeciwka zmierza młody mężczyzna z tatuażem małego powstańca na lewej łydce i motywem Polski Walczącej na prawym ramieniu. W ręku trzyma telefon komórkowy. Z plastikowego głośnika skrzeczy archiwalne nagranie, dajmy na to, z powstańczej radiostacji. Mijacie się… - sztuka?

Awantura Warszawska. Waszyngton – Moskwa – Londyn, spektakl Michała Zadary, Muzeum Powstania Warszawskiego

Dla tych co czują niedosyt, tutaj znajdziecie bloga Zadary o Awanturze...

1 komentarz:

  1. Zrewanżuję się dokładnie tym samym komplementem - po zapoznaniu się z ognistymi recenzjami w sieci, które jak sądzę były albo średnio obiektywne, albo wcale, miałam wrażenie, że ja żądam jakiś rzeczy absurdalnych od sztuki, de facto domagając się sensu! "Awantura..." kompletnie nic nie wnosi, pieniądze zmarnowano, a przemysł hochsztaplerski krzewi się bujnie, bo jakoś brakuje krytyków, którzy mają odwagę krzyknąć, że król jest nagi.

    A bloga sobie chętnie poczytam. Niezły styl i lubiana przeze mnie dosadność.

    OdpowiedzUsuń