piątek, 12 sierpnia 2011

"Lincz", czyli film jak się patrzy

Jeśli, drogi Czytelniku, będziesz kiedykolwiek na wykładzie dotyczącym sztuki pisania scenariuszy na pytanie o to skąd czerpać inspirację, które prędzej czy później padnie, usłyszysz z dużym prawdopodobieństwem odpowiedź, o tym jak wiele filmów powstało z inspiracji materiałami prasowymi. To zwykle moment, w którym audytorium rozświetla delikatna poświata. Oczy słuchaczy rozszerzają się, a w ich źrenicach migotać zaczynają symbole zagranicznych walut, przede wszystkim dolara amerykańskiego, a wśród tych z zacięciem patriotycznym PLN. Każdy przecież czyta gazety, ergo każdy może napisać scenariusz…

Do podobnej konkluzji doszedł zapewne pewnego dnia niejaki Krzysztof Łukaszewicz. Jak pomyślał, tak zrobił i… napisał, twór scenariuszopodobny. Niestety na tym nie poprzestał. Zgromadził sporą sumę państwowych pieniędzy (dotacje: PISF, Urząd Marszałkowski Województwa Zachodniopomorskiego, Urząd Miasta Szczecina, Urząd Miasta Koszalina). Zakasał rękaw i wziął się za reżyserowanie. Tak powstał Lincz – film jak się patrzy…

Lincz to dzieło najwyższej próby kuriozalne. W zasadzie całość treści zawiera się w tytule, dla głodnych wiedzy streszczam fabułę: podstarzały recydywista terroryzuje mieszkańców wsi (słownie bije trzy kobiety i rani nożem jednego mężczyznę). Wobec opieszałych działań policji pada ofiarą samosądu, wskutek którego zostaje pozbawiony życia. Uczestnicy samosądu zostają oskarżeni o morderstwo. 

Jak wyczytać można z oficjalnej strony internetowej Lincz to w rozumieniu twórców thriller. Kuriozum polega na tym, że jest to thriller całkiem pozbawiony suspensu. Łukaszewicz próbuje kombinować z linearnością narracji, ale z nieudolnych prób nic nie wynika. Zakończenie od początku nie jest tajemnicą. Film jest niczym więcej jak marną próbą rekonstrukcji na modłę telewizyjnych produkcji o detektywach z wklejoną przemową prokuratora pożyczoną od sędzi Anny Marii Wesołowskiej. W podobnym tonie zresztą zrealizowany jeśli chodzi o jakość aktorstwa czy zdjęć. 

Osobny akapit należy poświęcić Wiesławowi Komasie, którego postać można uznać w najlepszej wierze za komiksową (warto w tym momencie zwrócić uwagę po raz kolejny na plakat promujący film. Prawda, że znamienny?). Filmowy Zaranek to przedziwna figura. Groteskowe uosobienie zła, które wraz z każdym pojawieniem się na ekranie wzbudza uśmiechy politowania i zażenowanie. Zaranek przechadza się po wsi uzbrojony w zardzewiałą maczetę i straszy swoim groźnym spojrzeniem. Wielka szkoda, że autorzy nie wyposażyli go choćby w cień motywacji.

Ostatni akapit należy się spojrzeniom. Bo to one wypełniają film: znaczące, przejmujące, długie, ze zmarszczonymi brwiami, pełne… pełne… no czegoś tam pełne, coś tam mówiące, coś tam tworzące… Wypełniają poszczególne kadry, podnoszą napięcie, puentują sceny. W efekcie Lincz to film jak się patrzy… Szkoda, tylko że to spojrzenie jest tak puste.


oj, lepiej nie

Lincz, reż. K. Łukaszewicz, Polska 2010

4 komentarze:

  1. hmm.. co do fabuły i realizacji wstrzymuję się o głosu, ale role terroryzowanych mieszkańców wsi wcale nie były rodem z W11, mnie się podobali i Lichota i Kuna i pozostali drugoplanowi bohaterowie, tylko dzieci były drewniane i prawnicy mało wiarygodni, ale z prawnikami tak często bywa :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Dzieci były drewniane, bo akcja filmu rozgrywała się na wsi. A jak powszechnie wiadomo, zwykle do polskiej wsi przylega las. A w lesie oprócz drewna, którego jest pod dostatkiem, przebywają także wiejskie dzieci i się bawią. No a jak się za dużo bawią, bo ich rodzice nie mają dla nich czasu, gdyż są terroryzowani przez lokalnego demona, to stają się drewniane.

    Swoją drogą, tak sobie myślałem, czy czasem rola, w którą wciela się Komasa, to czyste zło biegające nieco kostycznie po ekranie, to nie jest po prostu wódka? Alkohol w jego 40% postaci? W końcu alkohol to zło...

    OdpowiedzUsuń
  3. Hm...gdyby pan Franek spotkał tytułową postać w rzeczywistości, to trochę inaczej napisałby ową recenzję...ja takową w przybliżeniu spotkałem i śmiać się nie śmiałem...raczej ze strachu o własne życie drżałem. Owa postać jest dla mnie jak najbardziej wiarygodna, i nie potrzebna jest jakakolwiek motywacja...

    OdpowiedzUsuń
  4. Hmm... drogi Anonimie, tym się właśnie różni życie od filmu, że w życiu pewnie trząsłbym portkami tak jak i Ty, w obawie o własne... I zapewne nie byłoby w tym nic śmiesznego. Gdy zaś nieutalentowani filmowcy biorą się za kaprawe naśladowanictwo owego "prawdziwego" życia, to portki mi się trzęsą, ale ze śmiechu...

    OdpowiedzUsuń