wtorek, 23 sierpnia 2011

"Sala Samobójców", czyli o tym, że Nick to z pewnością nie imię

Są takie filmy, których boję się oglądać. Doceń, drogi Czytelniku, moją szczerość. Strach ów ma swoje źródła na wielu poziomach. To, przede wszystkim, lęk przed weryfikacją pewnych wyobrażeń. Lubimy się okłamywać. Lubimy wierzyć, w piękne kłamstwa. Na tym polega potęga i magia filmu i na tym polegał też mój strach przed oglądnięciem Sali Samobójców. Chciałem wierzyć w zachwyty krytyków, widzów, w coraz powszechniejszą opinię, że jest możliwy, ba!, że wreszcie powstał prawdziwie „nie-polski” polski film. Wierzyłem po cichu, nieśmiało… Wierzyłem gdy film miał premierę, gdy był pokazywany w panoramie na Berlinale, wierzyłem gdy nie dostał w Gdyni złotego, a dostał Srebrnego Lwa… Aż w końcu Sala Samobójców pojawiła się na DVD…
Zaczyna się. Operowa aria, dopieszczony obrazek, nieoczywiste kolory, wyraziste kostiumy, make-up, kamera fruwa majestatycznie umocowana na kranie – wygląda to bardzo „nie-polsko”, ale z drugiej strony trochę siłowo, topornie. Krótkie sceny ekspozycyjne o bohaterach. Czyżby polski film miał się rozpocząć, tak jak Arystoteles nakazał? Niby-nowoczesne, ale w każdej coś zgrzyta. W każdej postać zostaje umieszczona w jakiejś przerysowanej kliszy. Ojciec (Krzysztof Pieczyński) używa bezbarwnej szminki, ale nosi przy tym spluwę, Matka (Agata Kulesza) jest zupełnym zwierzęciem biznesowym, szefową w jakimś domu mediowym/modowym gdzieś na ostatnim piętrze najwyższego wieżowca w mieście. Wreszcie syn – Dominiki (Jakub Gierszał), który wygląda jak przeniesiony żywcem z folderu „h&m” czy innego „c&a” (nie znam się na modzie, ale chyba rozumiesz, drogi Czytelniku, o co chodzi?). Przy tym entourage’u jest arogancki, skrajnie pewny siebie, zakompleksiony, grubiański, nadwrażliwy (no wszystkim jest, to bohater totalny, zawierający w sobie ot tak, każdą dostępną emocję). Reżyser – Jan Komasa operuje wizualnym skrótem, ale nie umie stworzyć spójnego, wiarygodnego i ciekawego portretu swoich bohaterów. Otrzymujemy garść stereotypów, które z każdą, kolejną sceną będą coraz mniej spójne, a ich płytkość coraz bardziej widoczna. Komasa niby próbuje operować niuansem, ale wszystko sprowadza się do tego, że rodzice są tak zapracowani, że zaniedbują swojego, skrajnie wrażliwego syna. Postaci wpadają w jakieś krańcowe stany emocjonalne, ale nie pomaga im fabuła, która nie przedstawia logicznego ich rozwoju.

Konflikt jest w dużej mierze wirtualny i fatalnie rozmieszczony w sensie dramaturgicznym. Komasa realny dramat przenosi do świata wirtualnego, co samo w sobie mogłoby stanowić ciekawą personifikację. Zamiast pozostać jednak przy metaforze, zagubiony we własnej opowieści, wprowadza deus ex machina postać w różowych włosach (irytująco-skrzekliwa Roma Gąsiorowska). To jakiś wirtualny byt, cyber-kusicielka, postać całkiem zmyślona i niewiarygodna, w plastikowej masce, z jakimś tatuażem na twarzy, która z każdą kolejną sceną nabiera coraz bardziej realnych predyspozycji. Zamiast skupić się na analizie problemu głównego bohatera, poznajemy równolegle jakąś siłę sprawczą całego zamieszania, która pełni niejasną dramaturgicznie funkcję. A główny bohater – Dominik zostaje zmarginalizowany do płytkiego schematu – „nikt mnie nie rozumie, dam się wciągnąć w cyber relacje – tam mnie zrozumieją”. Twórcy krzyczą już z materiałów promocyjnych „Nick to nie imię”. No przecież, że nie. Dominik (tak jak W-ojciec-H w Pręgach) to Dom-i-nik, rozumiecie? –nik = Nick, a nick to nie imię – wszystko już jasne?

A wracając do wykreowanego cyfrowego świata w filmie, to jeśli, drogi Czytelniku, bawiłeś się w Second Life, czyli najbardziej popularne wirtualne doświadczenie cyber-życia wiesz, że technologicznie świat nakreślony w Sali Samobójców nie istnieje. Życie w cyber przestrzeni nie jest tak kolorowe i atrakcyjne. Jest bardziej pikselowate, siermiężne, z zacinającą się grafiką i łamiącymi się teksturami. Nie jest łatwo uwierzyć w baśniowe pomysły Komasy. Świat, o jakim opowiada, po prostu nie istnieje zarówno w jednym jak i drugim wymiarze. Z groteskowo wysmakowanych obrazów nie wynika nic co niosłoby z sobą poznawczo interesującą emocje.

Do Sali Samobójców podchodziłem z dużą dawką empatii – naprawdę chciałem, naprawdę próbowałem. Nigdy nie chodziłem do gimnazjum, nigdy nie chodziłem do prywatnych szkół. Chciałem poznać nieznany świat. Wybrać się w podróż z nieznanymi mi bohaterami. Zamiast tego otrzymałem garść zgranych banałów. Nie dowiedziałem się niczego, o czym średnio bystry człowiek, już by nie wiedział. I o co tyle hałasu? Że zdjęcia ostre, poprawnie naświetlone i do tego jeszcze pokolorowane? Że kostiumy i make-up? Że animacja? Nie trzeba wytrawnego oglądacza, by te wszystkie błyskotki zdefiniować jako przerost formy nad treścią. Oglądałem i miałem cholernie smutne i dojmujące wrażenie intelektualnej i emocjonalnej pustki. Tak jakby Jan Komasa krzyczał do mnie z każdym kolejnym kadrem – „Patrz, jakiego mam świetnego showreela (dla niewtajemniczonych, to próbka umiejętności warsztatowych skompilowana w atrakcyjnej, krótkiej formie zwykle z muzyką, taki trochę teledysk)! Patrz, jak umiem kręcić! I tak umiem! I tak też umiem! I z animacją sobie radzę! I pod muzykę umiem nakręcić! I lirycznie! I nostalgicznie! Nowy operator telefonii komórkowej! Jogurt! Podpaska! Przyprawa do zup! Nie ma reklamy, jakiej bym nie nakręcił!”

Przed seansem chciałem napisać, że warto. Teraz waham się, czy można? Pewnie można, ale jeśli do tej pory, drogi Czytelniku, wytrzymałeś bez Sali Samobójców, to możesz śmiało oszczędzić sobie rozczarowania:

oj, lepiej nie

Sala Samobójców, reż. J. Komasa, Polska 2011

6 komentarzy:

  1. I ja się bałam. Bałam się z powodów, które wymieniłeś we wstępie, a po recenzji bałam się podwójnie... Obejrzałam. Rozczarowałam się. Balonik został przekłuty stu siedemnasto minutową szpilką. Nie podpiszę się jednak w stu procentach pod recenzją. Bo śpiew początkowy mi się podobał i animacje uważam na bardzo wysokim poziomie... mogłyby być odebrane jako metafora, jako w głowie pokolorowany świat głównego bohatera... mogłyby ... ale nie są. Nie są bo nie ma postaci. Nie ma człowieka za którym można podążyć. Główny bohater staje się nałogowcem z dnia na dzień... rodzice nie przestają być zwierzętami pracy, nawet gdy syn za ścianą "przez 10 dni podcina sobie żyły", co w pewnym momencie staje się po protu śmieszne. Dom-i- ik nie walczy o siebie, rodzice nie walczą o niego. Takie problemy są w życiu bardziej zakamuflowane, nieoczywiste, niejednoznaczne. Nie tak łatwo jest orzec o winie... a przy odrobinie inteligencji ludzie po prostu działają. Wyszła z tego plakatowa socrealistyczna sztuka, tylko trochę inne kolorki... a i pani z Ukrainy, która nie ma papierów, przez 10 dni nie dzwoni do rodziców, tylko na koniec po policje. W tym filmie nikt o nic tak naprawdę nie walczy,... no to ja nie zawalczę o ten film. Bo za papierowy, za biało czarny, za bardzo chciał mnie oszukać... oszukać obrazem, kolorami, muzyką... Petardy i fajerwerki, tylko nie ma czego świętować. Bo świętowanie oczywistości ... wystarczającej ilości światła i tego że nie trzeba przewijać 5 razy, żeby zrozumieć aktorów, to chyba raczej jednak stypa...

    OdpowiedzUsuń
  2. Jest rzeczą nie do końca dla mnie zrozumiałą, jak to się dzieje, że tak wielu, tak bardzo potrafi się zachwycać opakowaniem? Dobrze wiedzieć, że nie tylko ja zajrzałem do pudełka, w którym nie ma nic w środku...

    "Logika, głupcze!" chciałoby się zakrzyknąć podczas projekcji i wysłać reżysera na kurs "psychologii w weekend".

    Szkoda, że z taką łatwością polskie kino potrafi psuć ciekawe pomysły i tematy. Uzależnienie od Internetu, jest interesujące, zwłaszcza poprzez pryzmat siermiężności technologicznej tego świata. Przecież te wszystkie mmorpg'i od strony graficznej wyglądają naprawdę prosto. Jak to możliwe, że te nieociosane piksele są w stanie tak mocno wciągnąć wpatrującego się w ekran człowieka? To chyba ciekawszy i w oczywisty sposób trudniejszy sposób na rozprawienie się z tym tematem, niż tania konfekcja i efekciarstwo wizualne.

    Połączenie stypy i studniówki to stypówka... A istotność tego słowotwórczego "odkrycia" jest porównywalna z wkładem "Sali Samobójców" w rozwój humanizmu.

    Pozdrawiam!

    franek_k

    OdpowiedzUsuń
  3. "Oglądnięciem"? Nie ma takiego słowa.

    OdpowiedzUsuń
  4. Rozumiem, że "znak zapytania" sugeruje pytanie - wobec czego spieszę z odpowiedzią. Nie jestem ekspertem, dlatego wspomogę się autorytetem PWN (http://poradnia.pwn.pl/lista.php?kat=19&szukaj=ba%F1ko):

    "oglądnąć to regionalizm małopolski. Ale regionalizmy nie są niepoprawne. Tych mniej znanych należy unikać w komunikacji ponadregionalnej ze względu na groźbę nieporozumienia. Bardziej znane – takie jak oglądnąć – mogą być używane wszędzie bez ograniczeń"

    Cieszę się, że mogłem pomóc, tym razem lingwistycznie. Pozdrawiam,
    Franek

    OdpowiedzUsuń
  5. Obejrzałam ten "kultowy" film. Jest tak słaby i naiwny, że momentami mnie rozśmieszał swoją płytkością i pseudo-dramaturgią.
    Szkoda, że niektórzy reżyserzy nie mają pojęcia, że widz jest nie do końca głupi i pewnych rzeczy nie wypada mu serwować za jego własne pieniądze.
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  6. Nie sztuką jest się doszukiwać czegoś, czego nie ma… Piękne opakowanie z pustką w środku…. – Niezrozumienie zachwycenia, przerost formy nad treścią, która niewiele ma do powiedzenia… Poza skrzeczącym „Domyśl się”, „Zobacz, jak pięknie” brzmi: „Żyję cicho krwawiąc/Krwawię cicho żyjąc” – A przecież to tylko prosta inwersja z kwestią przecinka...

    Pozdrawiam Autora :)

    OdpowiedzUsuń