niedziela, 18 września 2011

"Skóra, w której żyję", czyli o brzytwie ostrzejszej od skalpela


Nie mam pojęcia, skąd się biorą te wszystkie „achy i ochy”. Czytam recenzje nowego Almodovara i nie mogę wyjść ze zdumienia. Wietrzę spisek – może ktoś złośliwie podmienił film i w efekcie zobaczyłem coś innego? Zastanawiam się nad kondycją intelektualną polskiego recenzenta. Nad jego brakiem wiary we własny gust i zdrowy rozsądek. Czytam o hiszpańskim mistrzu, jego dialogu z bogiem. I myślę, że trzeba wykazać bardzo luźny stosunek do oglądanego dzieła, by wysnuć tak odległe od filmowej materii konkluzje. Mam wrażenie, że recenzenci dopisują znaczenia na siłę, tak jakby byli coś Almodovarowi winni albo po prostu chcieli mu się podlizać. W myśl zasady: „Almodovar wielkim reżyserem jest, więc jeśli jest wielkim reżyserem, to film wielkiego reżysera też będzie wielkim, nie?”.

Skóra, w której żyję to film pozszywany na siłę, z gracją i wdziękiem perwersyjnego rzeźnika. Gdy rozerwać opakowanie w środku znajdziemy przerażającą intelektualną pustkę. Aby się o tym przekonać, wystarczy brzytwa, którą pożyczmy najlepiej od Ockhama…

Brzytwy w dłoń! Jak uczy mędrzec, „nie należy mnożyć bytów ponad potrzebę”, dlatego z mojej recenzji nie wyczytacie niczego, czego w filmie Almodovara nie ma, a co istnieje w wyobraźni recenzentów. Zacznijmy po kolei:

… Almodovar to Almodovar, obejrzeć trzeba.
Nowego Almodovara nie trzeba oglądać. Skóra, w której żyję to film beznadziejny. Wyzwól się, Czytelniku, z przekonania, że jesteś komukolwiek cokolwiek winien. Nazwisko reżysera do niczego nie zobowiązuje…

… dość denerwujący ton serio jest w Skórze... jedynie maską - kryje się za nim reżyser prowokator, który nic już nie musi. Bo nawet jeśli jego nowy film wydaje się zakochany sam w sobie, Almodóvarowi z tym narcyzmem całkiem do twarzy.
Sami widzicie, że skoro reżyser „nic nie musi”, Ty także, Czytelniku drogi, nic nie musisz. Tym bardziej się zachwycać. Nawet jeśli „Almodovar bawi się w Boga”, to Bóg nie bawi się Almodovarem.

Skóra, w której żyję, pozornie laboratoryjnie chłodna, w rzeczywistości kryje wielkie Almodovarowskie namiętności i refleksję na temat tożsamości człowieka.
No i tu jest trochę jak z jednym z naszych narodowych wieszczy – jak kryje, jeśli nie kryje? Jak zachwyca, jeśli nie zachwyca? Namiętności są tak zwichrowane, że trudno je przełożyć na jakiekolwiek refleksje. Tym bardziej na temat tożsamości.

Scena z wciąganymi przez odkurzacz rozłożonymi w pokoju skrawkami podartych kobiecych ubrań ma sens symboliczny, chociaż przede wszystkim wizualny - świetnie wygląda w kadrze.
Nie liczcie, że dowiecie się od recenzenta, jaki jest ów „sens symboliczny”. Po prostu, to fajnie wygląda na papierze, nie? Albo w kadrze? Albo jedno z drugim. Gubię się w recenzenckiej nowomowie, dlatego porzućmy puste hasła: dyskurs, dialog, bóg, tożsamość, demiurg i inne takie. Skupmy się na tym czym najnowszy film Almodovara jest i co w nim można znaleźć:

Zdjęcia są ładne. Scenografia i make-up też. Dodać należy, że są ostre i poprawnie naeksponowane. To by było na tyle w kwestii formalnej.

Czego nie ma:

Almodovar w swej opowieści zapomniał o głównym bohaterze. Ekranowej historii nie da się przefiltrować przez którąkolwiek z postaci. Banderas gra koturnowo, ni to śmiesznie, ni strasznie. Kolejne odsłony jego pogmatwanej przeszłości ukazują wyłącznie fakty biograficzne, z których nie układa się spójny portret psychologiczny. Jakakolwiek próba utożsamienia się z jego postacią jest skazana na porażkę, bo rzekomy demonizm jest groteskowo-śmieszny, a motywacje zbyt zwichrowane i niemożliwe do odczytania z „kamiennej” twarzy drewnianego aktora.

Ekspozycja jest tak skonstruowana, że główną postacią mogłaby być tajemnicza kobieta, więziona przez Banderasa. Trop ten gubi się wraz z rozpoczęciem sekwencji retrospekcyjnej. Tajemnicza kobieta znika a w serii idiotycznych zwrotów akcji okazuje się, kim jest naprawdę… nie wynika z tego absolutnie nic! Ilość wątków, które pojawiają się, by nigdy nie zostać rozwiązanymi, jest porażająca. Jest i „syndrom sztokholmski”, i genetyka, i sztuczna skóra, i Joseph Fritzl –  i co? I nic? Almodovarowi nawet nie udaje się postawić interesujących pytań.

Jeśli myślicie, że przesadzam, przeczytajcie streszczenie fabuły, które przygotowałem na potrzeby tej recenzji. Chyba, że nie chcecie sobie psuć „niespodzianki”, wtedy nie czytajcie…

Skóra, w której żyję to historia plastycznego chirurga, który mści się na gwałcicielu swojej córki (gwałt doprowadził do jej samobójstwa) – porywa go i przeprowadza na nim serię operacji zmieniających płeć, w efekcie których zostaje uformowany (gwałciciel) na podobieństwo jego zmarłej tragicznie żony, z którym/którą ma romans (z gwałcicielem, nie z żoną. Żona nie żyje. Żona miała romans z synem służącej chirurga, która jest także jego matką, o czym sam bohater nie wie). Pogubiliście się? W filmie fabuła jest przedstawiona przerażająco jasno i wspina się na absolutnie abstrakcyjny i absurdalny stopień dewiacji. A gdy już jest na samym szczycie, to spada w dół i jedyne co słychać, to krótkie i puste „puf”. Nic więcej.

Jeśli mimo wszystko zdecydujesz się, drogi Czytelniku, do kina wybrać, to dostaniesz sporą dawkę nagości pod postacią między innymi pięknej Eleny Anaya, jeszcze większą dawkę perwersji (gwałty i dewiacje seksualne przekraczające granicę wyobraźni), garść pustych frazesów z dziedziny genetyki, ładne zdjęcia, sporo idiotyzmu, w końcu zaś obfitą garść banału. Z dużym prawdopodobieństwem, jeśli tak jak ja, przy użyciu brzytwy almodovarowską pustą bańkę rozetniesz, to zdumienie – pod tytułem „jak można zrobić takiego gniota” –będzie Cię długo trzymało…

Nie daj sobie wmówić, że jesteś cokolwiek winien filmografii Almodovara, jego dorobkowi, że wypada się pochylić nad „wielkim twórcą europejskiego kina”. Almodovar absolutnie dołuje. Na pytanie czy warto zobaczyć Skóra, w której żyję odpowiadam zdecydowanie:

oj, lepiej nie

Skóra, w której żyję, reż. P. Almodovar, Hiszpania 2011

17 komentarzy:

  1. ??????????????????????

    OdpowiedzUsuń
  2. Kiedyś myślałam, że Almodovar zaczął tak jak Allen, robić dużo filmów ale z których jedynie co drugi jest dobry... . A teraz zaczynam mieć wrażenie że im Almodovar jest starszy tym bardziej zagłębia się w jakiś obszar swojej spaczono-szalonej psychiki, który po sfilmowaniu staje się dla widza strasznie niestrawny.
    Manieryzm i patetyzm... te dwa słowa bardzo charakteryzują to co ostatnio tworzy ten reżyser. W jego poprzednim filmie najlepszymi scenami były sceny samego filmu kręconego przez bohaterów, bo to był stary Almo. Może w ten sposób reżyser chciał się pożegnać z tym starym kampowym Almodovarem? Chyba tak bo "Skóra" jest straszna :/ trzeba czasem ocenić sam film w sobie bez pryzmatu reżysera.

    OdpowiedzUsuń
  3. Zgadzam się w 100%. Film był dla mnie mieszaniną wenezuelskiej telenoweli z tekstami za za przeproszeniem "Mody na sukces"... Szkoda czasu i pieniędzy na bilet! Teraz już wiem: Nic nie jestem winna Almodowarowi...

    OdpowiedzUsuń
  4. "gwałty i dewiacje seksualne przekraczające granicę wyobraźni"
    Co, drogi autorze, przekroczyło Twoją wyobraźnie?

    OdpowiedzUsuń
  5. Moja wyobraźnia kończy się w miejscu, w którym rozpoczyna się zemsta dra Ledgarda.

    OdpowiedzUsuń
  6. FRANEK PRZYWRACA WIARĘ W TO, ŻE SĄ JESZCZE INTELIGENTNI LUDZIE ŚMIEJĄCY SIĘ Z MAINSTREAMU...FILM DNO

    OdpowiedzUsuń
  7. właśnie wróciłam z seansu. Kicha straszna. Nie wiem, co Almodovar ma głowie, że coś takiego kręci. Ale nie jest to ani interesujące, ani odkrywcze.
    A nasi krytycy, jak już zapamietali jakieś nazwisko, że to wielki twórca (tak jak i w przypadku Allena), to do każdego gniota stworzą legendę, że to niby dzieło...

    OdpowiedzUsuń
  8. Ufff, to dobrze, myślałem, że jestem jakiś głupi i nie znam się na kinie, bo za cholerę nie wiem o czym był ten film. Ale za to cycki Vincenta/Very - kapitalne!

    OdpowiedzUsuń
  9. Zastanawiam się Franek, jakie masz wykształcenie i jak rozwinięty światopogląd.. Z tego co tu wypociłeś wnioskuję, że wszystko co nie mieści się w Twoich wąskich ramkach, "nie układa się już w spójny portret". Jeśli uważasz, że w tym filmie brak symboliki, a "ilość wątków jest porażająca", nie pisz recenzji, lub oglądnij film jeszcze raz, bo najwidoczniej nie zrozumiałeś z niego niczego.
    No chyba, że targetem Twojego bloga o filmach są odbiorcy typu "Anonimowy z 23.09, godz 23.52", który na jedno, na co zwrócił uwagę, to cycki. Zapomniał chyba, że nie poszedł na pornosa..

    OdpowiedzUsuń
  10. Drogi, anonimowy Czytelniku,
    Obcowanie ze sztuką, w moim przypadku filmem, należy do tych niezwykłych okoliczności, które nie wymagają legitymowania się wykształceniem. Nie musisz przedstawić dyplomu magistra czy licencjatu. Nikt nie będzie od Ciebie wymagał matury. Możesz spać spokojnie, bo nie poproszą Cię o procenty z egzaminu gimnazjalnego. Nikt nie będzie się Ciebie pytał o świadectwo chrztu, preferencje seksualne, czy stanowisko wobec podatku liniowego. To tyle w kwestii „wykształcenia i mojego światopoglądu”. Zasadniczo wszystko jest kwestią smaku. Już tak jest, że jedni smak mają dobry, inni no, cóż… „anonimowy”. Nie chodzi o to, by sprowadzić dyskusję do tego czy słone jest lepsze od słodkiego. Nie mam problemu z tym, że „Skóra…” się Tobie podobała, ale nie bardzo rozumiem, w jaki sposób fakt ten uprawnia Cię do obrażania mnie, mającego odmienne od Twego zdanie. Możemy rozmawiać na argumenty, ale by zaszła taka możliwość niezbędna jest Twoja – Czytelniku pomoc – tzn. musisz owe argumenty przedstawić… Tymczasem, tak w kwestii dobrego wychowania, nie obrażaj i nie pouczaj gospodarza. Zawsze lepiej jest po cichu wyjść, niż zostać wyrzuconym…

    OdpowiedzUsuń
  11. Jakoś mnie nie dziwi, że ci co kochają Almodawara za jego filmy mogą czuć się zawiedzeni, a ci co go kochają za to że jest Almodawarem oczywiście będą zachwyceni.
    Historia mimo efekciarskiego zagmatwania jest banalna, bez głębi i jakiejkolwiek tajemnicy. Temat jakby tylko ocierał się o dotychczasowe zainteresowania autora. Mimo to historia opowiedziana z gracją i finezją. I tu jednak Almodowar okazuje się mistrzem (a jednak :-)) bo film mimo wszystko mi się podobał. Problem w tym że w tym wypadku jest to mistrz rzemiosła, nie artysta.

    OdpowiedzUsuń
  12. po przeczytaniu w/w myśli pragnę pogratulować poprawności panu Frankowi Kałuże porozumiewania się w języku ojczystym z niezwykłą lekkością a przede wszystkim poprawnością. Niestety jak słucham wypowiedzi naszych rzekomych gwiazd, recenzentów, krytyków i innych autorów z różnych dziedzin to przeraża mnie ich ignorancja i regresywna postawa na tej płaszczyżnie .Tylko jedno panie Franku jeżeli pisze pan w swoich wypowiedziach słowo Bóg to proszę pisać z dużej litery i będzie bravoisimo

    OdpowiedzUsuń
  13. @ Kate: dziękuję za miłe słowa. Co do b/Boga - wkradło się co najmniej zamieszanie. Bóg niejedno ma imię, a tym bardziej ten, z którym w dialog próbuje nieudolnie wejść Almodovar - stąd mała litera.

    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
  14. Zastanawiam sie, po co w ogóle czytasz te napuszone wypociny recenzentów, które tu cytujesz, i odnosisz sie do nich. Lepiej sobie to darować i po prostu obejrzeć film bez żadnego nastawienia z góry.
    Ja nie czytałem żadnych recenzji, nie nastawiałem się na to, że skoro to Almodovar to musi być nie-wiadomo-co, poszedłem na ten film nie dla Almodovara tylko dlatego, że zainteresował mnie krótki opis fabuły zamieszczony na stronie z repertuarem kin, i film mi sie spodobał i jestem zadowolony. Opowiedziana historia jest ciekawa i nie mam zamiaru wybrzydzac tak jak ty, że nie jest opowiedziana z punktu widzenia żadnej postaci, że za dużo wątków i tak dalej. Jest opowiedziana fajnie, i to wystarczy.

    OdpowiedzUsuń
  15. "Gdy rozerwać opakowanie w środku znajdziemy przerażającą intelektualną pustkę. "

    Uwielbiam takich wesołych panów, którzy wszędzie chcą mieć ambicji, intelektualizmów, ale w domu oglądają "Star Warsy", a także zachwycają się Chaplinem, Fordem i "Obywatelem Kane'm". Czy dzisiaj kino nie może być po prostu kinem, rozrywką, tylko każdy film musi być niezwykle mądry, a jak nie jest, to każda recenzja musi się zaczynać od bluzgania na "intelektualną pustkę", "brak ambicji" i tym podobne?

    A co do przytaczania recenzji innych krytyków... Przypomina mi to Michalskiego, który zasłynął tym, że wycinał z kontekstów słowa polityków i dziennikarzy, a potem po nich bluzgał. Totalnie niepotrzebne, nie wiem co to miało ukazać. Że wszyscy recenzenci są głupi, tylko pan Franek to alfa i omega? Tak trudno zaakceptować, nie że niektórym ten film mógł się PODOBAĆ?

    OdpowiedzUsuń
  16. Szanowny Anonimie, dramatyczne zawołanie: "czy dzisiaj kino nie może być po prostu kinem...?" nie pozwala pozostać obojętnym wobec Twego wpisu. Otóż kino było, jest i zawsze będzie kinem. Moje recenzje tego nie zmienią. Proszę się nie martwić. Nie mam żadnego problemu z kinem rozrywkowym. Często je chwalę i zawsze staram się mieć realistyczne oczekiwania.

    Zauważ, że nie bronisz filmu, który Tobie się podobał, jedynie w bełkotliwy sposób atakujesz mój sposób pisania (jakie "bluzganie"?!?). "Przytaczanie recenzji innych krytyków..." inaczej zwane cytowaniem jest niczym więcej jak strategią retoryczną, którą stosuję, by przedstawić swój punkt widzenia.

    Głupim uznaję sam film, w żadnym wypadku nie czyni to głupimi widzów, którym się podobało. Jeśli Almodovar pomógł Tobie w rozładowaniu napięć, stresów, syndromów, zespołów, czy po prostu świetnie się ubawiłeś, to i tak jesteś do przodu...

    OdpowiedzUsuń
  17. ...gdyby tym wszystkim Krytykom, Recenzentom i tym podobnym Znawcom puścić film nie mówiąc kim jest reżyser, pewnie ponad połowa ich recenzji wyglądałaby nieco inaczej...

    OdpowiedzUsuń