Gdybym był krytykiem z trzydziestoletnim doświadczeniem
wzdychałbym często. Wcale nie dlatego, że podupadałbym już zapewne na zdrowiu.
To też, ale przede wszystkim wzdychałbym z nostalgii. Przymykałbym delikatnie
powieki i prawie bezgłośnie szeptał „ach, to były czasy…”. Nic by z tego mojego
wzdychania dla świata nie wynikało. Ot, szum taki tylko… Sam bym się pewnie
uśmiechnął do siebie, od czasu do czasu. I tyle. Ale nie jestem. I nie wzdycham.
Woody Allena
lubimy. Zwykło się go lubić. Ci, co go nie lubią, zwykle robią to bez krzty
zacietrzewienia. Po prostu, nie lubić Woody Allena też może być modne.
Ale nie ma się co nadymać. Woody
Allen się nie nadyma. Woody
Allen kręci swój film chyba, że gra na klarnecie. Jak gra na klarnecie to
się nadyma, ale tylko dlatego, że inaczej się nie da. Woody Allen lubi Paryż. Podobno
zna też kilka słów po francusku. Nie wiem, czy Woody Allen czyta Gałczyńskiego. Na pewno Gałczyński nie ogląda Woody Allena. Ciekawe co by
pomyślał, gdyby obejrzał O Północy w Paryżu?
„Dorożkami to się dopiero jeździło. Ach, to były czasy…”
Trochę się zagalopowałem. Proszę mi wybaczyć, ale to wszystko dlatego, drogi
Czytelniku, że nie bardzo ,o najnowszym Woody Allena filmie, jest co
pisać. Tym razem Woody Allen
nie porywa widza w podróż. Podróż i owszem obserwujemy, ale raczej przyziemną
mimo całej jej fantazyjności. Główny bohater gra „Woody Allenem”. Jest nudnawo-fajtłapowatym
włóczykijem, który snuje się nocami po paryskich ulicach. Podczas schematycznego
błąkania się, odkrywa jedynie szereg kulturowych klisz, mało śmiesznych i
niespecjalnie stymulujących cytatów z historii sztuki, raz lepiej, raz gorzej spersonifikowanych
na ekranie. Po nocnej włóczędze wraca do swej nudnej i
schematycznie-stereotypowej narzeczonej. Wymienia z przyszłymi teściami garść
schematycznych złośliwości, a gdy kończy, to już zmierzcha i… Znowu zaczyna się
błąkanie… I tak to się kręci. Przewidywalnie. Niezbyt błyskotliwie. Nudnawo. Aż
do końca.
Dla pełnego obrazu tego, co Cię, drogi Czytelniku, w kinie
spotka. Fragment wywiadu z reżyserem:
Nostalgia też jest pułapką. Idealizuje czas, który bezpowrotnie minął. Jak już wspomniałem, teraźniejszość jest koszmarem nie do wytrzymania. Dlatego pojawia się złudna myśl, że gdyby się żyło odrobinę wcześniej, w innych warunkach, w otoczeniu sławnych ludzi, zapewne rzeczywistość byłaby znacznie przyjemniejsza. Powiedzmy, że po obejrzeniu musicalu Vincente Minnellego „Gigi” ktoś uzna, że belle époque była rajem. Jeździło się na kucykach, świeciły lampy naftowe, wszystko wyglądało cudownie. Bajka! No, a jeśli musielibyśmy pójść do dentysty? Albo poprosić o środki znieczulające przy porodzie żony? Wtedy czar pryska.*
Oglądanie O Północy w Paryżu nie ma
nic wspólnego z traumą wyrywanego zęba, tym bardziej bez znieczulenia, ale czar
tego filmu, po klimatycznej sekwencji otwierającej, szybko pryska. Moja opinia:
można
O Północy w Paryżu, reż. W. Allen, Hiszpania, USA 2011
Na film się chętnie wybiorę dziwi mnie natomiast hasło na plakacie "jego najbardziej kasowa komedia". Raczej filmy Allena nie zwykły się tak reklamować - bo po co?
OdpowiedzUsuńHasło 'najbardziej kasowa komedia' jest ujmująco szczere. Na film warto pójść, ale chyba tylko po to, by mieć o nim własne zdanie. Kilka więcej takich niewypałów i chodzenie na Allena przestanie być w 'dobrym, towarzyskim tonie';-).
OdpowiedzUsuńWszystko zależy od punktu "siedzenia". Z perspektywy dystrybutora i producenta "kasowość" jest kategorią kluczową. Niestety niewiele będzie znaczyć dla Ciebie - widzu, w ciemnej sali kinowej wzdychającego, "ach, ten Allen... kiedyś to robił filmy..."
OdpowiedzUsuńMnie się podobał. Lekki, leciutki. Może dlatego, że jestem duuuużo starsza - więc i składzik ze starociami, wytartymi chwytami mi bliższy.
OdpowiedzUsuńRaczej wątpię, by wiek coś tłumaczył. Ja też swoje lata mam (więcej niż Franek), lubię starocie, Paryż, Hemigwaya, słowem wszystko niemal, co pojawia się w "O północy..." ... mimo to do kupy razem wzięte w filmie Allena jakoś mi się to nie składa.
OdpowiedzUsuńano prawdę powiadacie ludziska kochane...
OdpowiedzUsuńkiepskie to, naciągane i do bólu banalne :(
A ja byłem autentycznie zachwycony. Banalna ale jednocześnie lekka i przyjemna fabuła, w bardzo mocnym cudzysłowie. Ale przede wszystkim świetna atmosfera, błyskotliwe i zabawne dialogi (typowy, allenowski styl). Świetny, przyjemny film. Odprężyłem się, zrelaksowałem i autentycznie zatęskniłem za zatopionym w strugach deszczu, nostalgicznym Paryżem. Polecam.
OdpowiedzUsuńKogo nie spotkam, to gadamy o Allenie. Temat to więc gorący i chyba trochę śliski.... A Paryż w strugach deszczu? Polecam jesienną wycieczkę do Krakowa. To dopiero cudo! Ech, też zatęskniłam;-).
OdpowiedzUsuńByłam, i się wynudziłąm. Paryż ładnie sfotografowany i tyle. Uległam reklamie o tej najbardziej kasowej komedii i ani razu, tak naprawdę, się nie uśmiałam. Całe szczęście,że nie wyciągnęłam z domu męża tylko rozczarowywałam się z sąsiadką.
OdpowiedzUsuńCoś chyba w tym jest, że "O północy w Paryżu" bardziej podoba się kobietom niż mężczyznom. Bezpieczniej oglądać z sąsiadką;-).
OdpowiedzUsuńHa, ha! Dobry motyw z testem Bechdel(a). Woody na tym polu (także) poległ!
OdpowiedzUsuńA mi się podobał;)
OdpowiedzUsuńZgadzam się z jednym z przedmówców - mi też przypadła do gustu lekka atmosfera, fabuła (też chciałabym odbyć taką podróż w czasie jak Gil) oraz wyrafinowane dialogi a Allenowskim stylu. No i Paryż w deszczu...;)
Jak dla mnie fajna alternatywa od komedii w typie hollywoodzkim. Pozdrawiam!